when there's no freaking cardiac output!

piątek, 28 grudnia 2012

we're young!

Z końcem grudnia nadchodzi czas podsumowań i refleksji. Zatrzymujemy się by choć na moment przemyśleć minione chwile, pomedytować w ciszy i spokoju nad tym co nas spotkało, co przeżyliśmy, czego doświadczyliśmy. Jak w kalejdoskopie (przynajmniej w moim przypadku) przed oczami przelatują mi kolorowe obrazy wspomnień, poznani ludzie - ci nowi i 'starzy', wypowiedziane oraz przemilczane słowa, spełnione marzenia, niezrealizowane plany, podjęte decyzje, które dopiero z czasem okazały się być trafne bądź totalnie chybione... Mnóstwo rzeczy plącze się w tej mojej kwadratowej głowie. Czasami nawet zdobywam się na jakieś noworoczne postanowienia, chociaż gdzieś tam w środku wiem, iż wytrzymają co najwyżej tydzień, no może góra miesiąc. ;) 

Grudzień i święta są dla mnie czasem szczególnym i wyjątkowym, ponieważ z racji młodego wieku (ekhm...jeszcze młodego) mam ten komfort większej ilości wolnego czasu, czasu tylko dla siebie, czasu, którego w ciągu reszty roku mi niekiedy brakuje. 

A poza tym zawsze po grudniu na horyzoncie w pewnej odległości majaczą kolejne urodziny, a moja młodość ucieka stopniowo, lecz systematycznie, więc delektuję się grudniem jak tylko mogę! :P

Dlatego też gdy zawędrowałam w te rejony sieci, w których człowiek zastanawia się co właściwie tam robi i jakim cudem tam trafił, odkryłam przez czysty przypadek cover piosenki, która w oryginale nie zrobiła na mnie jakiegokolwiek wrażenia. Biorąc jednak pod uwagę kontekst opowiadanej historii oraz niesamowity ładunek emocjonalny, jaki płynie z każdą wyśpiewaną nutą po prostu nie mogłam przejść obok tego obojętnie. Ten nieznany nikomu wcześniej chłopak dzieli się z nami cząstką samego siebie. Siedziałam jak zaczarowana z błyszczącymi oczami nie mogąc oderwać od niego wzroku. Słuchałam i słuchałam, i nasłuchać się nie mogłam. Heh... :)

Jak ktoś ma ochotę zachęcam do oglądnięcia całości, w przeciwnym wypadku odsyłam tu - do momentu rozpoczęcia piosenki. 



Forgive us for what we have done
cause we're young!


sobota, 22 grudnia 2012

to już czas!


Przeżyliśmy koniec świata, jeden z kolejnych tak nawiasem mówiąc, więc tym samym doczekaliśmy się finału magicznego grudniowego okresu - tak bardzo przez niektórych wyczekiwanego. Ekhm... także tego...:)

Spokojnych i udanych Świąt Moi Mili! 
Wyluzujcie, zwolnijcie, nacieszcie się bliskimi Wam osobami. 
A pierwsza Gwiazdka niech spełni Wasze marzenia ;)


A teraz sing with me! Christmaaaaas! 



PS. Jestę pediatrę! :P Pierwszy exam za mną, jeszcze tylko dziewięć ^^

wtorek, 18 grudnia 2012

christmas! baby pls come home!


Wreszcie spokojnie można usiąść z kubkiem kawy i nie przejmować się tym, że obok czyha stos podręczników do wkucia. Egzamin za mną, wyników brak, lecz teraz nie czas sobie tym głowy zawracać. Co ma być to będzie. Aczkolwiek pytania były średnio przyjemne, gdyż dominował system totolotka i ciężko stwierdzić czy ustrzeliło się poprawne odpowiedzi, a w zasadzie czy wstrzeliło się w tok myślenia układającego test, ponieważ ile podręczników tyle opinii, a pytania i tak zostały ułożone z szeroko pojętej wiedzy klinicznej. No ale martwić się będziemy gdy (i jeśli) przyjdzie na to pora. :)

Święta tuż tuż. W radiu już od listopada słychać sztandarowe utwory, sklepowe wystawy biją po oczach, wszędzie nic tylko światełka, mikołaje, bombki na choinkę, jedyne i niepowtarzalne promocje na zupełnie niepotrzebne rzeczy, ale przecież to są w końcu święta i taka ich prawidłowość - nikt się nie zastanawia po co i na co - jak szaleć to szaleć. Refleksja przyjdzie w późniejszym terminie. ;) 

A ja? Prezenty nie wszystkie kupione, zakupy nie zrobione, sporządzona lista wypieków czeka na mnie w domu, a mnie nadal tam nie ma :P Gdy wrócę to przeżyję jeden z najintensywniejszych kulinarno-shoppingowych  weekendów ever! I mam tylko jedno malutkie, takie naprawdę tiny-tiny życzenie...



sobota, 15 grudnia 2012

fajermen


Głośne pukanie do drzwi. Właściwie nachalne pukanie do drzwi. Odrywam się od pediatrycznego marazmu i z niechęcią idę sprawdzić kto ośmielił się zaburzyć mój spokój. Otwieram i widzę przed sobą dość spanikowane sąsiadki. 

ona_1: czy u pani się czasem przypadkiem nie przypaliło coś?
(ostatnią rzeczą jaką dziś mogłam przypalić była woda na kawę) 
ja: nie, a o co chodzi?
ona_2: bo się pali
ja: gdzie się pali?
obie: gdzieś


I w tym momencie poczułam gryzący zapach dymu, a moim oczom ukazał się korytarz wypełniony po brzegi siwą mgłą. Jedyną wskazówką wyniesioną z bhp było trzymanie głowy jak najniżej ziemi, lecz przez to wkuwanie mój kręgosłup kategorycznie odmawiał mi swobodnego schylania się. No cóż - trzeba będzie pomyśleć o jakimś masażyście czy coś...


No dobra, coś jest nie halo, wypadałoby sprawdzić. Nasze piętro zostało szczęśliwie wykluczone. Dziewczyny zeszły niżej i nadal z uporem maniaka pukały do kolejnych mieszkań. Nie wszyscy jednak otwierali (prawdopodobnie dlatego, że nikogo nie było, ale przecież ktoś mógł zasłabnąć i teraz ginie w pożarze spowodowanym przez garnek z zupą), a dym jak był - tak i trwał, i nie sprawiał wrażenia jakby chciał szybko zniknąć. Padła decyzja - dzwonimy po straż. Nie wiadomo co się stało, a licho nie śpi. Niech się tym zajmą profesjonaliści. Laski pochwyciły za telefon, błyskawicznie ubrały kurtki i stwierdziły, że zaczekają przed blokiem. 

Luuuz, to ja zostanę i dopiję kawę. Sytuacja nie wydawała mi się krytyczna, nic nie wskazywało na to, iż będzie potrzebna ewakuacja lub coś w ten deseń, pewnie komuś się spaliło ciasto i nie chce się teraz przyznać. Zdarza się, cóż zrobić, taki lajf. Tak to już jest, gdy się mieszka w bloku, kwestia przyzwyczajenia.


Szkoda tylko, że na taki mróz dziewczyny nie założyły cieplejszych butów, w pantoflach pewnie strasznie zmarzły.


Otworzyłam okna, odłączyłam wszystko z kontaktu, wykręciłam bezpieczniki, ubrałam trapery i czekałam na dalszy rozwój wydarzeń. ijo-ijo-ijo Przybyli nasi wybawcy, teraz to oni przejmą dowodzenie, jesteśmy uratowane, gazety będą się rozpisywać o ich bohaterskich wyczynach, a nas jako niedoszłe ofiary pokażą w telewizyjnych migawkach wieczornych programów informacyjnych. Jupi!

(...)

Łup, łup, łup - w tym momencie to już nie kwalifikowało się do pukania - to było walenie do drzwi. Otwieram, patrzę - pan strażak w pełnym bojowym umundurowaniu z hełmem na głowie, butlą na plecach, krótkofalówką przy pasku, megafonem w ręce i niesamowicie ujmującym uśmiechem. 

strażak: dzień dobry, czy to pani wzywała straż?
ja: nie :)
strażak: a czy u pani się pali?
ja: nie :)
strażak: aha :)
ja: yhm :)
strażak: to ja już nie przeszkadzam :)
ja: aha :)
strażak: proszę uważać i mieć oczy dokoła głowy ;)
ja: ok :)

Heh, faceci w mundurach... mmmmm ^^

Po około 30 minutach gruntownego sprawdzania piętra po piętrze, mieszkania po mieszkaniu, przeczesania piwnic i parkingu podziemnego pojawił się dowódca jednostki, i uroczyście oświadczył, iż zagrożenia nie ma, pożaru nie wykryto, sprawców nie odnaleziono, zalecając przy tym monitorowanie oraz baczną obserwację otoczenia na wypadek powtórnego pojawienia się dymu. Strażacka ekipa rozpłynęła się w powietrzu, sąsiedzi powoli powracali do swoich zajęć, a ja z nieukrywaną niechęcią usiadłam na łóżku i otworzyłam podręcznik do bejbów. 

Pożar pożarem, lecz egzamin sam się nie zda! ;D



czwartek, 13 grudnia 2012

nie mamy pańskiego płaszcza i co pan nam zrobi?


Mój poziom wewnętrznego wkurzenia, żeby nie powiedzieć dosadniej, osiągnął dziś bardzo niebezpieczną wysokość. Mam wrażenie, że zaserwowano mi gratisowy pobyt w świecie absurdu i irracjonalności. Zupełnie tak jakbym osobiście brała udział w scenie z "Misia" Barei. Gość wchodzi do szatni, oddaje numerek i otrzymuje nie swój płaszcz. Na prośbę o wydanie właściwego słyszy ja tu jestem kierownikiem tej szatni! nie mamy pańskiego płaszcza i co pan nam zrobi?

Ale od początku... Loguję się na stronę banku, w którym mam  konto główne. I na dzień dobry bije mnie po oczach komunikat brak dostępnych środków na koncie. Wtf? Że niby co? Wczoraj jeszcze były, a dziś już nie ma. Co mogło się zmienić w ciągu niecałych 24h? Sprawdziłam historię operacji, bo może ktoś mi się włamał i wyczyścił rachunek na zero jak to się dzieje w amerykańskich filmach. Lecz nie, wszystko ok. Hmm... Więc o co kaman? Dzwonię do pana specjalisty od klientów indywidualnych


ja: bry... bla bla bla... czy mógłby mi pan wyjaśnić zaistniałą sytuację?
spec.: przykro mi, lecz nie jestem w stanie na chwilę obecną pani wytłumaczyć co się stało
ja: jak to? ktoś przecież podjął decyzję o zablokowaniu mojego rachunku i prosiłabym o podanie racjonalnego powodu
spec.: nie potrafię pani pomóc
ja: to proszę mnie połączyć z kimś, kto jest za to odpowiedzialny
spec.: niestety nie wiem kto zlecił zamrożenie pani konta
ja: żartuje sobie pan, tak?
spec.: nie
ja: i jak pan to sobie teraz wyobraża?
spec.: jest mi przykro, ale dziś pani nie pomogę, proszę zadzwonić jutro, ewentualnie złożyć zażalenie na piśmie

Mówił dziad do obrazu, a obraz do niego ani razu. W tym momencie miałam przeogromną ochotę zdrowo facetowi przywalić przez telefon. Zrobiliśmy kuku, ale co tam! Udamy, że nikt nic nie wie i będzie cacy. Matko, czy to, że dziś jest rocznica wprowadzenia stanu wojennego upoważnia ludzi do podejmowania debilnych decyzji? A może jest to spowodowane zbliżającym się końcem świata? Majowie nam się objawili i zwolnili nas z myślenia. Może porwali ich kosmici i usunęli im cały zestaw szarych komórek? A może na zasadach podobnych do totolotka wybierają przypadkowych klientów i bach - temu zablokujemy rachunek, a temu nie, temu damy cukierka, a tamtemu odbierzemy zabawkę. Witki opadają. Żenada na całej linii... Już raz mi podobny numer wywinęli, wtedy przymknęłam na to oko. Sytuacja jednak się powtarza i prawdopodobnie nadszedł czas rozglądnięcia się za nowym bankiem. 

Aż z tego wszystkiego zabrałam się za sprzątanie, odkurzyłam mieszkanie, wyszorowałam łazienkę, jeszcze kuchnia mi została do ogarnięcia. Poziom agresji bynajmniej mi nie spada i obawiam się, iż wystarczy pojedyncza maluteńka iskierka bym eksplodowała wyrzucając z siebie wszystko, co mi leży na wątrobie. ;]

poniedziałek, 10 grudnia 2012

jogurt naturalny


ot, pewien zwykły poniedziałkowy poranek w poradni ginekologicznej

dr: z czym pani do nas przychodzi?
pacjentka: nooo booo ja to o tabletki chciałabym prosić...
dr: a była pani kiedykolwiek badana ginekologicznie?
pacjentka: nie
dr: to zapraszam na fotel, proszę się nie bać, będę opowiadał co będę robić
(...)
dr: a teraz założę pani wzierniki...
ooo! jaka śliczna tarcza! ależ ma pani mega śliczną tarczę! no mówię pani! piękna jest!
nadmiar entuzjazmu potrafi zabić

***

dr: kiedy ostatnio pani współżyła?
pacjentka: nawet najstarsi górale tego nie pamiętają panie doktorze!
dr: a to jak to tak? nie współżyje już pani?
pacjentka: nie
dr: a to niby dlaczego?
pacjentka: a bo mąż śpi w drugim pokoju :P
dr: to musiał być straaasznie kiepski, że go pani z sypialni wygnała i nie chce wpuścić :D

***

dr: ohohoho... ale brzydki stan zapalny
pacjentka: panie doktorze i co teraz będzie?!
dr: mogę wypisać pani leki, ale wolałbym nie ładować w panią tabletek...
wie pani co? kupi pani sobie jogurt naturalny!
pacjentka: aaa, jogurt! no dobra, mogę pić jogurt, chociaż szczerze nie przepadam, lecz jak mus to mus
dr: oj nie, nie, nie, bynajmniej nie! raz dziennie na noc będzie pani sobie tym jogurtem smarować pochwę, tak wie pani - na palec i cyk-cyk-cyk w środku

pani w tym momencie zmieniła kolor twarzy niczym kameleon przybierając odcień zbliżony do szaro-burej ściany...



piątek, 7 grudnia 2012

nfz vs lekarze

Akcja informacyjna prowadzona przez medycynę praktyczną mająca na celu uświadomienie społeczeństwu zasad refundacji, poczynań nfz'tu oraz patowej sytuacji zarówno lekarza jak i pacjenta. Filmik znalazł się już na wykopie i fejsie, pewnie za kilka dni zawładnie większą ilością stron, a przez to uda się dotrzeć do jak najszerszego grona odbiorców. 

A teraz wszyscy ładnie oglądamy i podajemy dalej

Pacjencie! Przepisy refundacyjne właściwie stosowane zagrażają Twojemu życiu lub zdrowiu.


wtorek, 4 grudnia 2012

marzenia senne

Pewnego niedzielnego popołudnia wybraliśmy się na rodzinny spacer. Główny deptak w mieście, roześmiane biegające dzieci, pełnia wiosny, śliczna pogoda. Gdy wtem niespodziewanie poczułam przeraźliwy ból głowy, zupełnie jakby ktoś rozrywał mi ją od środka! Ciemiączko zaczęło mi niebezpiecznie pulsować (taaak, jestem świadoma, że jako osoba dorosła w życiu bym takiego objawu nie miała...), obwód czaszki stopniowo się powiększał, a ja sama zrobiłam się niespokojna, płaczliwa i lekko niekontaktująca. ;D Na ratunek pospieszyli mi moi niemedyczni rodzice, którzy okazali się być jednak trochę medyczni. Mama sprytnie założyła wkłucie i zdrenowała płyn, tato zaś dzielnie wspierał oraz kontrolował życiowe parametry. Skąd nagle wytrzasnęli potrzebny sprzęt - nie wiem, nie jest to istotne :P Przypadkowi przechodnie mijali nas jak gdyby nigdy nic, nikt się nie gapił, nikt nie pstrykał fotek ajfonem xD Kiedy wracałam do formy brutalnie zadzwonił budzik i wszystko momentalnie zniknęło.

Albo powinnam ograniczyć czytanie pediatrii do poduszki i przestać sobie wyobrażać różne dziwne (a przy tym ciekawe) stany zagrożenia życia u maluchów, albo wypadałoby zmienić dealera. Tak czy siak z każdym kolejnym rozdziałem czuję się jeszcze głupsza i coraz bardziej mi odbija.

Motywacji jak nie było tak nie ma ^^ A egzamin czai się tuż za rogiem... :P







niedziela, 2 grudnia 2012

Trafiony - zatopiony...

... czyli o tym jak czwórka studentów zrobiła w jajo tvn24.

Pamiętacie jeszcze tegoroczne wybory w Stanach i walkę Obama vs Romney? Kojarzycie to wielkie zamieszanie, miliony wydanych dolarów na gigantyczne kampanie reklamowe, medialny szum, transmisje debat, podsumowania politycznej działalności, telegraficzne skróty przemówień, porównania, tabelki zysków i strat, sto tysięcy wykluczających się sondaży, komentarze politologów, socjologów, znawców kultury amerykańskiej bla bla bla? 


Studenci, wiadomo, nudzą się na potęgę, a na domiar złego mają kompletnie poprzewracane w głowach. Jak bardzo trzeba być zakręconym by wymyśleć zabawę w Polonusa - nie wiem. Wiem natomiast, iż stopień krejzolstwa pnie się tu niebezpiecznie w górę. ;D

Tvn24 jako stacja komentująca na żywo doniesienia ze świata naszych 'najbardziej oddanych' sojuszników postanowiła poprosić o opinię Polaka mieszkającego w USA. Udało się nawiązać połączenie przez skajpaja i wydawać by się mogło, iż wszystko poszło standardowo gładko - gadka szmatka - materiał jest, i luuuz. Ale... No właśnie - jest małe ale, takie tyci tyci w zasadzie.




O tym, że nie jest to fake wydaje się świadczyć lekki bulwers szanownego Jarka Kuźniara obwieszczony wszem i wobec na twitterze. Z tego miejsca pragnę Mu gorąco podziękować za wyrazy współczucia kierowane m.in. w moją stronę, gdyż przyznam szczerze, iż mnie ten numer rozbawił i to bardzo nawet. 


Heh, parafrazując stare ludowe powiedzenie - studenci to złooo i diabły wcielone... :P


piątek, 30 listopada 2012

Ana - my dearest friend

Zaczyna się jak zawsze niewinnie. A to odmówi się sobie słodyczy, bo advent, bo wielki post, bo nadchodzi wesele siostry i trzeba dobrze wyglądać. Początkowo idzie trudno, opornie wręcz. Zaliczamy upadki, podnosimy się, walczymy dalej. Z bólem serca nie kupuje się pysznych czekoladowych ciastek, omija się szerokim łukiem sklepowe alejki z ptasim mleczkiem i końcówką silnej woli kieruje się swoją uwagę w stronę błonnikowych produktów smakujących niekiedy jak styropian. Ale każdy kolejny mały sukces podnosi naszą wiarę w siebie motywując do dalszego działania. 

Potem dodajemy wysiłek fizyczny. Najpierw wysiadamy przystanek wcześniej, a po zajęciach żwawo maszerujemy do domu. Po jakimś czasie już całkowicie rezygnujemy z miejskiej komunikacji, gdyż nasza kondycja wskoczyła na wyższy level i możemy sobie na to pozwolić. Jesteśmy z siebie dumni. Jeżeli mamy czas wybieramy się na fitness/siłownię/bieżnię/zumbę/cokolwiek byleby mieć intensywniejszy ruch.

Kolejnym etapem jest przewartościowanie swojej kuchni. Na salony wchodzą teraz wszelakiej maści sałatki,  pieczywo typu wasa, brązowy ryż, gotowane na parze mięso, łosoś, musli, jogurt 0%, zielona herbatka, owocowe przekąski, oliwa z oliwek i tym podobne cuda. Niby nadal wszystko jest ok, jesteśmy eko, promujemy zdrowy styl życia, znajomi się nami zachwycają, wymieniliśmy garderobę na rozmiar mniejszą, słyszymy same ochy i achy w stosunku do naszego wyglądu, jednym słowem jest czad... Lecz gdzieś po drodze zaczynamy się w tym wszystkim zatracać powoli tracąc kontrolę nad sytuacją.

Teraz już nie tylko nie jemy słodyczy i nie tykamy przetworzonej żywności, ograniczamy także po kolei wszystko jak leci aż dochodzimy do absurdalnie małych porcji. Coraz bardziej nerwowo liczymy kalorie, obserwujemy swoją wagę, pięć razy w tygodniu wylewamy siódme poty na aerobiku, gapimy się w lustro z nadzieją, że może dziś stanie się cud i dostrzeżemy, że jesteśmy choć ciut piękniejsze, szczuplejsze, chudsze, patykowate... że jesteśmy perfekcyjne.

Aż w końcu nasze życie zaczyna się kręcić wyłącznie wokół jedzenia. I to nie jest tak, że nie jesteśmy głodne albo nie mamy ochoty na małą słodką grzeszną przyjemność. Bo mamy. Non stop. Ale z dziką satysfakcją potrafimy sobie tego odmówić. Jesteśmy w stanie zrobić wszystko by nie utracić poczucia złudnej kontroli nad swoim życiem. I to daje nam siłę. Niewyobrażalną wręcz siłę. Jakie słowo najlepiej nas w tej chwili obrazuje? Obsesja. Chociaż jednak nie. Jest jeszcze jedno trafniejsze. Choroba. Ponieważ anoreksja jest śmiertelnie niebezpieczną przypadłością. 

Heh... to strasznie dołujące oraz przykre, kiedy obserwuje się najbliższą osobę jak zalicza etap za etapem i pogrąża się z każdym następnym coraz bardziej, i bardziej. Jak idzie na dno. Jak niknie w oczach. Jak staje się obojętna na nasze prośby, apele, konfrontacje... I nic nie możemy na to poradzić. Bezsilność nas pożera od środka. Możemy tylko być. Aż być. I liczyć na pomoc specjalisty, gdyż w nim jedyna nadzieja, ostatnia w sumie...




niedziela, 25 listopada 2012

interny

Jeśli jakimś cudem nie rzucił się wam w oczy nowy fejsbukowy medyczny hit internetu to zapraszam do oglądania! Jest to mój najświeższy ulubiony głupawy serial, a w zasadzie substytut wkuwania do egzaminów. Każdy zapychacz czasu jest dobry, aczkolwiek ten wydaje się być wprost wyśmienity na rozpoczynający się sesyjny sezon. 

W moim skromnym odczuciu jest to obraz kropka w kropkę oddający codzienne realia z jakimi boryka się większość polskich stażystów. Zupełnie tak jakbym oglądała swoich znajomych w akcji (i pewnie siebie samą już za rok). 

Bo, nie oszukujmy się, ale co realnie umiemy po sześciu latach niemalże czysto teoretycznych studiów? Nic ;) No może lekko przesadzam, lecz nie wyobrażam sobie rozpoczęcia pracy bez rocznego stażu pod skrzydłami kogoś starszego i doświadczonego. Sama świadomość, że ktoś będzie mnie kontrolował oraz nadzorował podczas stawiania pierwszych samodzielnych kroków dodaje mi pewności siebie. Nie ogarniam natomiast zupełnie tego w jaki sposób obecnie najmłodsi studenci leku będą dawali sobie radę sam na sam z żywym pacjentem bez takiego komfortowego prowadzenia za rączkę. Strach się bać ;D Ale reforma systemu kształcenia to przecież temat na całkowicie oddzielną dyskusję. ;)

Heh, czas wracać do książek... egzaminy już tuż tuż. 



niedziela, 18 listopada 2012

oł maj gad! noooł!

Niedziela. Tak się złożyło, iż szacowny bf miał niedawno urodziny. Tort był, wybuchowe świeczki były, życzenie pomyślał sobie też. Jego rodzice zaprosili nas na obiad, wszystko pięknie, ładnie i cacy. Wznieśliśmy toast, wypiliśmy zdrowie solenizanta, pojedliśmy i pogawędziliśmy wesoło. Całość przebiegała w atmosferze totalnego luzu. Aż w pewnym momencie zupełnie niespodziewanie do moich uszu doleciały słowa: 

ja to bym chciała mieć już wnuczkę...

Hahaha, niby żart, się śmiejemy, przy stole trwa ożywiona dyskusja, męska część zdaje się niczego nie zauważyła i tylko ja gdzieś tam w środku czuję na sobie lekko przenikliwy oraz wiele mówiący wzrok autorki przytoczonego zdania. Kobiety już tak czasami mają, iż intuicyjnie odbierają niedopowiedziane fragmenty i wystarczy, że nawiążą kontakt wzrokowy z drugą niewiastą, i momentalnie ogarniają  całość. Nic nie trzeba dodawać. Tak już jest, bo tak nas natura stworzyła ;D W każdym bądź razie wtedy o mały włos nie zakrztusiłam się bodajże kawą. Lecz na szczęście mój odruch kaszlowy zadziałał prawidłowo i po raz n-ty uratował mi życie. Thanks God!

A teraz nie dość, że mam gigantyczną hiperglikemię i pewnie niedługo się przekręcę, to jeszcze w uszach jak echo słyszę słowo wnuczka, i śmiem twierdzić, że doznałam czegoś na kształt PTSD. Chyba potrzebuję namiarów na dobrego psychiatrę ;]



piątek, 16 listopada 2012

tymczasem na zajęciach...

x: panie doktorze, czy można mieć jedną nieobecność na ćwiczeniach?
dr: jak pan możesz nawet zadawać tego typu pytania?! oczywiście, że nie można! ale gdybyś pan na ten przykład szedł jutro na randkę to bym zrozumiał...
dr: eee no to panie doktorze, bo ja mam jutro randkę o 8:00 rano... to mogę mieć tą jedną nieobecność?
dr: randka ze śniadaniem?
x: noooooo
dr: rozumiem, rozumiem... w takim razie baw się pan bezpiecznie!

poniedziałek, 12 listopada 2012

polująca mamusia

Rozmawiając z pacjentem trzeba być przygotowanym dosłownie na wszystko. Każdy jest indywidualnością samą w sobie, dlatego też zawsze należy mieć się na baczności. Z naciskiem na zawsze... Nawet gdy po raz n-ty wykonujemy ten sam schemat i chcąc nie chcąc popadamy w pewną rutynę, to na tysiac standardowych sytuacji trafi się nam jedna wprawiająca nas w osłupienie. 

***

Zostałam wysłana celem namierzenia świeżo upieczonej pacjentki, zebrania z nią wywiadu, skompletowania dokumentacji i uzyskania jej autorskiego podpisu na stosie papierów. Zlokalizowanie owej pani zajęło mi dobre parę minut, ponieważ nie dość, że na korytarzach pałętało się mnóstwo osób, to jeszcze na dodatek akurat moja "ofiara" musiała wpaść na pomysł by w spokoju poczekać aż natłok się zmniejszy i zeszła sobie piętro niżej.

Na pierwszy rzut oka nie sposób było nie zauważyć starannie poukładanych wokół niej tobołków zapełnionych zapewne różnorakimi bibelotami, przyborami toaletowymi czy też ciuchami na zmianę. Sama pani była w wieku 50+ z nienagannym makijażem, sprawiająca wrażenie pochodzenia z wyższych sfer. Rzadko spotyka się teraz aż tak zadbane kobiety. Wręczyła mi skierowanie od lekarza prowadzącego (uff, jest ktoś, kto pisze gorzej niż ja), opowiedziała mi swoją historię i przy okazji zasypała pytaniami w stylu co z mną teraz będzie, help me ajm dajing. Gdy przebrnęłyśmy przez wszystko i wydawało mi się, iż nasza rozmowa dotarła do momentu, w którym należy powiedzieć - dziękuję i zapraszam na salę, pielęgniarka za moment do pani zajrzy - przytrzymała mnie za rękę i konspiracyjnym szeptem spytała:

ona: a widziała pani gdzieś mojego syna?
ja: nie
ona: jak jest potrzebny to nigdy go nie ma!
ja: na pewno zaraz się znajdzie, przepraszam, ale muszę już iść
ona: momencik, pani doktor tu poczeka 

(w oka mgnieniu wyciągnęła telefon i po niego zadzwoniła; gość zjawił się szybciej niż się tego spodziewałam)

ona: przedstawiam pani mojego Michałka...
synek: mamoo...
ona: ...skończył prawo z wyróżnieniem, ma co prawda 35 lat, lecz wiek w dzisiejszych czasach nie gra roli, zgodzi się pani ze mną?
ja: (jeny, wtf?!) eee w pewnym sensie tak; miło było pana poznać, lecz sam pan rozumie - obowiązki wzywają; do widzenia państwu

(i już się obracałam na pięcie, i wykonywałam pierwszy krok by jak najszybciej oddalić się w nieznanym kierunku, gdy za plecami usłyszałam...)

ona: niech już pani ucieka jak pani tak bardzo musi, ale proszę pamiętać, że świetnie by pani do niego pasowała! wprost idealna byłaby z was para! on mnie tu będzie codziennie odwiedzał! co-dzien-nie! bo mój Michałek...
synek: mamo, na litość boską! znowu mi to robisz!  




czwartek, 8 listopada 2012

jak żyć?


Będąc małym dzieckiem miałam tysiąc pięćset sto dziewięćset pomysłów na przyszły zawód. Wszystko mi się podobało. Chciałam być baletnicą, bo właśnie od klasyki rozpoczęła się moja przygoda z tańcem. W wieku sześciu lat rodzice zaprowadzili mnie na pierwszą w życiu próbę i tak mi się to spodobało, że z małymi przerwami praktykuję to po dziś dzień. Byłam jednak nad wyraz rozsądną dziewczynką i wiedziałam, że z tej mąki raczej chleba nie będzie i że trzeba coś więcej osiągnąć niż tylko przewalać się po scenie. 

Tak więc tancerkę zastąpiła kariera w modelingu. Skończyła się ona zanim się tak na dobrą sprawę rozpoczęła. W zasadzie trafiło ją z chwilą brutalnego odkrycia, iż moje geny nie zrobią ze mnie wysokiego wieszaka pozbawionego mimiki twarzy. Jakoś zbytnio mnie to nie zraziło i wymyśliłam sobie, że będę mechanikiem samochodowym. Spędzałam wówczas mnóstwo czasu w garażu i na warsztacie z tatą pasjonatem, także nic dziwnego, że zapragnęłam iść w jego ślady. Tylko mama lekko kręciła nosem... 

Jednak i na nią przyszła pora, ponieważ po erze fascynacji motoryzacją nastała era nowojorskiej giełdy. Wszak makler nie jest dostępny dla przeciętnego Kowalskiego, a poza tym wymaga kombinatorstwa i dodatkowo w zestawie dołączona jest adrenalina w różnych dawkach. A adrenalinkę lubimy bardzo. Na ówczesną porę wydawało się to wystarczająco satysfakcjonujące.

Gdzieś w gimbazie zrodził mi się pomysł zdobycia uprawnień tłumacza. Fucha świetna, predyspozycje miałam, umiejętności również, nauka nie stanowiła problemu, czemu by nie pójść w tym kierunku? Pech chciał, że zmieniły się przepisy oraz zasady przeprowadzania egzaminów, nie wystarczało już swobodnie mówić i myśleć w obcym języku. Musiałabym wybrać filologię stosowaną by móc się ubiegać o stosowne papiery, a na nią pójść nie chciałam i całość spaliła na panewce. Stanęłam w martwym punkcie i tak sobie stałam dobrych parę miesięcy. 

Pewnego poranka obudziłam się z iście irracjonalnym pomysłem. Ni to z gruszki, ni z pietruszki zupełnie mi odbiło i niespodziewanie zamarzyła mi się medycyna. Nie byłam w stanie racjonalnie wytłumaczyć swojego wyboru. Chciałam, bo tak i nie było mowy o jakiejkolwiek dyskusji. Uparłam się jak bury osioł i nie chciałam słuchać, że porywam się z motyką na księżyc. Bo nie miałam pleców, rodzinnych tradycji, lekarskich znajomych, bo nie wiedziałam z czym to się wiąże, jak to wygląda od środka, że nie jest tak bajkowo jak w ostrym dyżurze, bla bla bla. Robiło mi się nawet mdło (choć nigdy nie zemdlałam!) na widok pobierania krwi, ale to tylko taki mały nic nieznaczący szczegół... Lecz się zawzięłam, gdyż jak to? Ja nie dam rady? Ach te wygórowane ambicje. ;> Jak doskonale widać na załączonym obrazku właśnie udowadniam sobie i innym, że jak się chce to można wszystko. Ale... 

Ale znowu niedługo będę musiała wybrać. I w tym momencie kompletnie nie wiem która droga jest dla mnie najodpowiedniejsza. Jacy szczęśliwi są ludzie, którzy od początku do końca konsekwentnie trzymają się swojego wyboru. W momencie rozpoczynania studiów też zaliczałam się do tej grupy. Dumnie deklarowałam, iż bejby to mój docelowy target. Z biegiem czasu traciłam na pewności. A aktualnie wiem tylko, że nie chciałabym parać się dorosłymi ludźmi w POZtach (z całym szacunkiem dla rodzinnych i internistów). Gdybym nie trafiła na pasjonatów w nie-pediatrycznych dziedzinach, to z dużym prawdopodobieństwem teraz nie miałabym takiego dylematu. Jakimś cudownym zbiegiem okoliczności dane mi było poznać wielu naprawdę wspaniałych doktorów, którzy odkryli przede mną zupełnie nieznane dotychczas rejony medycznego świata, wzbudzając przy tym niemałą ciekawość i w pewnym sensie burząc mój perfekcyjnie poukładany zawodowy plan. Ilekroć teraz ktoś zadaje mi pytanie o planowaną speckę to wzruszam ramionami. Choć przyznaję z ręką na sercu, że czasami mam przeogromną ochotę zabić owego delikwenta wzrokiem.  Przecież w każdym z nas drzemie instynkt mordercy. :P 

Heh, przez swoje durnowate niezdecydowanie i mętlik w głowie mam niezłą rozkminę na kolejne dwa lata. I jak tu żyć w świętym spokoju? ;)




poniedziałek, 5 listopada 2012

everything changes...

Czasami jest tak, że kogoś długo nie widzimy i zupełnie nie odczuwamy jego braku. 

Znów innym razem kogoś nam brakuje i niby na co dzień funkcjonujemy tak jak zawsze, niby jest normalnie, lecz jednak odczuwamy swoistą pustkę. Bo byliśmy przyzwyczajeni do danego standardu, do jakiejś tam rutyny, a teraz ów standard rozpłynął się w powietrzu i przestał istnieć. Wtedy reorganizujemy sobie codzienność. Trochę to trwa, bo jest to proces ciągły. Po drodze zaliczamy drobne wpadki, uczymy się na błędach, wyciągamy wnioski, gromadzimy doświadczenia, lecz dzielnie maszerujemy do przodu, ponieważ naturalną koleją rzeczy jest chęć pozbierania się do kupy i ogarnięcia samego siebie. Potem nadchodzi charakterystyczny moment rozgraniczenia przeszłości od tego, co jest tu i teraz. Za pomocą wirtualnego markera malujemy za sobą grubą krechę i przestajemy oglądać się w tył. Było - minęło, coś się skończyło, ale coś nowego właśnie się rozpoczyna. Pojawia się nadzieja i delikatnie migoczący uśmiech na twarzy. Pogodnie spoglądamy w przyszłość.


Są też i takie sytuacje, iż ktoś stopniowo znika z naszego życia dając nam czas do oswojenia się z tym faktem by zupełnie niespodziewanie pojawić się w innych okolicznościach, w nieznanej nam dotychczas roli, i tak już pozostać. Jesteśmy zdziwieni, gdzieś tam w głębi siebie się cieszymy, gdyż odzyskaliśmy utracony kontakt i koniec końców dostosowujemy się do bieżących warunków. Wszystko wokół nas jest plastyczne i chcąc nie chcąc wszystko się zmienia. Zmieniamy się również i my. Dorastamy, dojrzewamy, modyfikacji ulega nasz punkt postrzegania świata. Nikt z nas nie chce się cofać, każdy pragnie się rozwijać, zaliczać kolejne levele życiowej gry. Teraźniejszość już nie wróci. Możemy zachowywać się asekuracyjnie, do wszystkiego podchodzić z dużym dystansem, po chłodnej analizie, lecz możemy również ryzykować i starać się ugrać więcej. Chyba kluczem do sukcesu jest uświadomienie sobie tego zjawiska. W sumie każdy z nas to wie, przynajmniej w teorii rozumie, ale czasami mam wrażenie, iż z akceptacją jest już ciut gorzej. Na coś się godzimy, którąś wersję wybieramy i takie też życie prowadzimy. Decyzja należy do nas - z jednej strony spokój oraz niemalże całkowita przewidywalność, a z drugiej emocjonalny roller coaster.




niedziela, 28 października 2012

ups! coś nam wypadło...

Wyobraźmy sobie, czysto hipotetycznie oczywiście, że pracujemy w szeroko pojętym transporcie medycznym. Mamy na sobie czerwone wdzianko z odblaskami, błyszczący ambulansik czeka na nas zaparkowany przed szpitalem, a naszym zadaniem jest odstawienie starszego pana do domu. Wyobraziliście sobie to już? Tak? No to lecimy dalej. Pacjent został bezpiecznie zapakowany do pojazdu, kierowca odpalił silnik, wszystkie dokumenty mamy spakowane i ruszamy w drogę. Jedziemy sobie spokojnie, bez włączonej dyskoteki na dachu, prowadzimy ze współtowarzyszem podróży lekką pogawędkę po czym docieramy pod wskazany przez dyspozytora adres. Otwieramy drzwi karetki, wyciągamy pacjenta przypiętego pasami na krzesełku, namierzamy właściwą klatkę schodową by w efekcie nacisnąć przycisk domofonu. Odbiera kobieta, prawdopodobnie żona wiezionego przez nas pana, my się przestawiamy i zostajemy wpuszczeni do środka. Wszystko dotychczas przebiega standardowo. Do czasu... I tu następuje kulminacyjny moment wyobrażanej sobie przez nas sytuacji. Krzesełko z pacjentem się przechyla i niespodziewanie uderza o ziemię. Łuuup! W konsekwencji starszy pan ma rozbitą głowę, a my problem do rozwiązania. Co byście drodzy Czytelnicy zrobili?


a) fachowo zaopatrzyli gościa i zgodnie z medycznymi przesłankami profilaktycznie zabrali go na sor celem sprawdzenia czy nic mu się przez przypadek nie stało, wszak przezorny zawsze ubezpieczony i trzeba dmuchać na zimne;

b) prawie fachowo zaopatrzyli gościa i z krwawiącą raną zostawili w domu zgodnie z zasadą, iż każdy krwotok kiedyś ustanie;

c) rozglądnęli się na prawo i lewo, upewniwszy się, że nikt was nie widział w tej dalece niekomfortowej sytuacji, przyłożyli gazik do rany, i jak gdyby nigdy nic kontynuowali wnoszenie dziadzia po schodach, a żonie na odczepnego rzucili tekstem, że pan sam sobie zrobił kuku, i nic tu po was, i do widzenia pani;

No bo kto niby udowodni wam winę? Ewentualnych świadków brak, zeznania macie perfekcyjnie uzgodnione, pacjent sam się na was nie poskarży. Zero podejrzeń, zero strachu. Jednak upierdliwa żona zawiadamia prokuraturę, ponieważ twierdzi, że dziadziuś sam sobie krzywdy by nie zrobił i szuka winnych.  I drąży temat z uporem maniaka. Składacie wyjaśnienia i myślicie, że już wszystko za wami, i nic wam nie zrobią, bo dowodów nie ma, gdy ni stąd, ni zowąd oskarżyciel bezczelnie wymachuje wam przed oczami nagraniem z monitoringu umieszczonego na klatce schodowej. I szyderczo się śmieje, gdyż całkowicie zniweczył waszą linię obrony. Momentalnie jesteście w czarnej dziurze by nie powiedzieć dosadniej. Rach ciach zostajecie zawieszeni w pracy by na koniec utracić ją całkowicie. 

Smutne? Niemożliwe? Takie sytuacje się nie zdarzają? Bzdura. Niestety złe rzeczy dzieją się od czasu do czasu wśród nas. Odsyłam tu. Jak zwykle paskudny tevałen nagłośnił i rozdmuchał sprawę, i zagrał kierowcom medycznym na nosie. Szkoda tylko, że przez nieostrożność innych cierpi pacjent i ogólna społeczna opinia dotycząca panów w czerwonym kubraczku.




sobota, 20 października 2012

done with dead ppl

Sądówka nie jest dla wszystkich. Ludzie z nią związani nie są normalni w szeroko pojętym tego słowa znaczeniu. Nie mogą być. I nie chodzi mi tu bynajmniej o czarny humor, branżowe dowcipy, określenia i inne tego typu rzeczy. Raczej o sposób zachowania, o postrzeganie rzeczywistości, o pewne wyzucie z emocji, o mimikę twarzy, a w zasadzie o jej brak, o sposób radzenia sobie ze stresem.

No bo co można powiedzieć po powrocie do domu komuś kto nie przeżył tego co my? Na pytanie jak było na uczelni, które zadał mi mój niemedyczny bf nie potrafiłam odpowiedzieć. Słowa nie były w stanie oddać tego co czułam, a tekst w stylu -

wiesz, całkiem spoko, gdy otwieraliśmy czaszkę to przypomniało mi się, że podobnie brzmi otwieranie ostrygi, takie chruuup, czaisz nie? a jak wyciągaliśmy mózg to słychać było jakby ktoś orzechy włoskie obierał, a u mnie na ogrodzie tyle orzechów pospadało w tym roku! gdy dotarliśmy do płucek to miałam wrażenie, że stoję za ladą stoiska z kurczakami no i w efekcie strasznie się głodna zrobiłam 

- nie brzmi najlepiej. Albo w jaki sposób opowiedzieć o gwałtach i ich okrucieństwie? Gdy widzi się rezultat w postaci ciała, ma się naświetlony scenariusz akcji i dowody rzeczowe. Liczne zadrapania, otarcia, siniaki, ślady zaciśniętych na szyi dłoni sprawcy... Kiedy z pewnością można powiedzieć, że ofiara walczyła i starała się bronić. Niby jak mam to skomentować? 

Nooo wiesz, musiała go znać, bo znaleźli ją u niej w mieszkaniu. Może poznała go niedawno, zaprosiła do siebie i zwyczajnie miała pecha? No bo skoro go zaprosiła to chyba liczyła się z faktem, że on będzie chciał ją przelecieć, nie? A że ona nie chciała to się na nią rzucił. Proste jak konstrukcja cepa. Taki life. 

Tego co tam zobaczyłam zapewne nie zapomnę na dość długi czas. Zupełnie inaczej wyobrażałam sobie niektóre aspekty sekcji, a nawet sam jej sposób przeprowadzenia. Ma się to nijak do zajęć w anatomicznym prosektorium bądź też do ćwiczeń na patomorfie. Zakładasz fartuch i wchodzisz do oświetlonej białym światłem sali pełnej nieboszczyków. Masz nieodparte przeświadczenie, że znalazłeś się w innej rzeczywistości, która dla zwykłych ludzi jest nieosiągalna. Nie jest mrocznie - czego można by się spodziewać, atmosfera wbrew pozorom sztywna nie jest i nawet unoszący się w powietrzu zapach nie przeszkadza tak bardzo jak straszą starsi koledzy (im bliżej stołu tym paradoksalnie mniej śmierdzi!). Tam po prostu panują inne reguły gry, co początkowo ciężko jest ogarnąć.

W pierwszy dzień staliśmy jak osłupiali. Nie mieściło nam się w głowach, że mózg chowa się do brzucha, że czachę wypełnia się gazą albo innym materiałem, że skalp tak plastycznie po odpreparowaniu daje się naciągać, że wszystko po kolei jak leci ciacha się na kawałeczki by na koniec ładnie pozszywać skórę na okrętkę. No bo niby kto miał nas o tym uprzedzić? W drugi dzień wiedzieliśmy czego się spodziewać, w trzeci z zainteresowaniem zaglądaliśmy technikom i lekarzowi przez ramię, a już pod koniec tygodnia przestaliśmy się bać i czynnie uczestniczyliśmy w sekcji. Jak widać do wszystkiego można przywyknąć. Kwestia czasu.

Prokuratorzy, z którymi udało mi się zamienić parę słów, wyglądali jak z journala, co strasznie kontrastowało mi z widokiem rozprutych i pokiereszowanych zwłok. Totalnie nie ta bajka. Ponoć większość zabójstw zdarza się w najbliższym otoczeniu, ofiara zna swojego oprawcę, często jest to własna rodzina - ojciec katujący dzieci, córka napadająca na matkę... Heh, z tego by wynikało, że z rodziną faktycznie najlepiej wychodzi się na zdjęciu. ;] Mnóstwo jest też ofiar wypadków komunikacyjnych. Idziesz, idziesz, idziesz i nagle łup - już cię nie ma. 

Najbardziej siedzi mi w głowie przypadek młodego chłopaka. Na pierwszy rzut oka myślałam, że zmarł z przyczyn sercowych czy coś w tym stylu. Praktycznie zero obrażeń. Poza jednym. Miał pękniętą czaszkę, co odebrało mu jakiekolwiek szanse przeżycia. Dosłownie mózg mu wypływał na zewnątrz. Został potrącony przez samochód i w tym momencie wszystko dla niego się skończyło. W ręce wpadło mi jego zdjęcie obecne w aktach sprawy - wyglądał na szczęśliwego, zadziornego i lekko zbuntowanego faceta. Heh, nikt z nas nie zna dnia ani godziny.

Lecz żeby nie było tak strasznie to blok mamy zaliczony, oświadczono nam, że miejsce specjalizacyjne zawsze się znajdzie i jeśli mielibyśmy już dość żywych pacjentów to możemy śmiało do nich uderzać, i przyjmą nas z otwartymi rękami! Na sądówce będziemy mieć ciszę oraz święty spokój, dobre pieniądze, bo o znajomościach z prawnikami, prokuratorami, policją i gangsterami nie wspomnę. 


środa, 10 października 2012

gra w strzelankę

Urologia to taka dość specyficzna dziedzina. Nie wszyscy ją lubią, chirurdzy ogólni średnio tolerują, pacjenci omijają szerokim łukiem, bo to są wstydliwe rzeczy, a o takich nikomu się nie mówi. Bo to że ojciec/matka ewentualnie dziadek/babka miał/miała kłopoty z pęcherzem, zapaleniem cewki, kamicą nerkową czy tam ogólnie pojętym układem moczowo - płciowym to normalka i tak ma być. Po co w ogóle komuś zawracać tym głowę. 

Mnie jednak do gustu urologia przypadła. Całkiem fajna jak na zabiegówkę, a harówka na bloku wydaje się być ciut mniejsza niż na czysto chirurgicznym oddziale. I być może nawet bym ją zaczęła rozważać jako przyszłą drogę życiową gdyby nie fakt, iż jeszcze nigdy nie spotkałam kobiety urologa to raz. A dwa - zakładając, iż chorego faceta już faktycznie mocno przyprze do muru i pójdzie do doktora to raczej nie wybierze baby, bo nie będzie się jej przecież zwierzał ze swoich eee prostatowych i jakże męskich problemów. C'nie? No, więc wielkiej kariery bym nie zrobiła :P A szkoda ^^

***

Akcja dzieje się w gabinecie zabiegowym. Na sali leży starszy wiekiem pan pacjent. Warto dodać, że leży na takim męskim fotelu ginekologicznym, rozebrany i znieczulony od pasa w dół, anestezjolog poprzypinał mu różne kabelki, przez podłączone do niego rurki lecą sobie jakieś tam płyny. Na sali obecny jest już doktor wykonujący zabieg, doktor go nadzorujący, pielęgniarka, instrumentariuszka i jeszcze do kompletu przyplątał się świeżo upieczony stażysta. Wszystko gotowe. Można zaczynać. 

Wtedy wchodzimy my - studenci. Sztuk dziesięć. Ustawiamy się pod ścianą by nikomu nie przeszkadzać i intensywnie wpatrujemy się w pana pacjenta. Dziesięć par wygłodniałych wrażeń oczu. Nie potrafię sobie wyobrazić jak on się wtedy poczuł, lecz monitory mówiły same za siebie. Wskaźniki podskoczyły, cyferki poszły w górę, co by tu dużo gadać - zdenerwował się chłopina i tyle. Pewne jest, iż powszechnie rozumianego komfortu to on nie miał. 

Tak czy siak, zabieg miał polegać na rozkruszaniu kamienia zlokalizowanego w pęcherzu. Doktor powpychał przez cewkę moczową do środka dziwne prowadniki po czym włożył takie sprytne coś, co kształtem przypominało pręt zakończony wysuwającym się ostrzem. Wycelował w kamień i oniemieliśmy z zachwytu. Nawet wyrwało nam się takie zbiorowe łaaał! Narzędzie imitowało dźwięk wiertarki (robiło głośne rrrrrrrrr), a na monitorze dawało to obraz strzelania z karabinu! Zupełnie jakbyśmy obserwowali grę na kompie ;)

dr: widzicie państwo, tak się bawią duzi chłopcy! pif-paf i po kamyczku! xD

poniedziałek, 8 października 2012

papierowy book

W życiu każdego studenta przychodzi taki czas, iż musi (a przynajmniej powinien) zainwestować w jakąś książkę. Żadne tam zbindowane xero, popodkreślany i zalany kawą egzemplarz z second handu, cudem zdobyty rodzynek figurujący na wyposażeniu biblioteki czy też pdf ściągnięty z sieci. Tylko taki najprawdziwszy, namacalny, pachnący jeszcze farbą drukarską podręcznik. 

Tak też stało się i w moim przypadku. Nadszedł właśnie ów czas. Grzecznie czekałam aż wypuszczą na rynek nowe wydanie gineksów. Czekałam, czekałam i czekałam przez całe wakacje. A bo niby ma ono obowiązywać nas na egzaminie, do lepu się potem przyda, więc nie był to chwilowy kaprys, lecz realna potrzeba, która miała mi trochę posłużyć. I się w końcu doczekałam...

Przeglądałam sobie wieczorkiem sieć i trafiłam na informację, że takowa publikacja jest już dostępna. Weszłam na stronę wydawnictwa i o mało nie zakrztusiłam się herbatą. Migiem looknęłam na allegro w nadziei na jakąkolwiek poprawę sytuacji, ale i tu czekał mnie niefajny widok. Cena sprawiła, iż serce mnie autentycznie zabolało. Jak to dobrze, że nie wiążę z tą dziedziną przyszłości, bo inaczej prędzej czy później musiałabym lekką ręką pożegnać się z prawie ośmioma stówkami! (Ile by za to było studenckiego jedzonka - głowa mała!) 

Heh, tak oto tym sposobem dziś po zajęciach podreptałam do księgarni i nabyłam nowy, owinięty w folię , pachnący podręcznik. Wydanie sprzed dwóch lat. Tańsze niemal pięciokrotnie. W dobie światowego gospodarczego kryzysu czuję się teraz jak ekonomista pierwszej klasy. Wszak oszczędzanie jest aktualnie takie modne i w ogóle ;D

sobota, 6 października 2012

baba w wozie...

Niedzielne przedpołudnie. Samochód zapakowany po brzegi, rodzinka usadowiła się w środku, światła włączone, można jechać. Kierunek - MMSŁP*. Ruch na drodzie jest dość spory, słoneczko przygrzewa, leniwie poruszamy się do przodu. 

Jadę, jadę, jadę - paczam - zmiana organizacji ruchu. Ok, podłączyli mini odcinek autostrady, moja droga z głównej stała się nagle podporządkowaną, znak stop, niby spoko. Wszystko pięknie ładnie, ale jakimś niewyjaśnionym do tej pory sposobem o mały włos nie wpakowałam nas na niezidentyfikowaną pseudopolną ścieżkę zgrabnie omijając przy tym rów (skąd on się tam w ogóle wziął?). Magia normalnie. o.O Tato, który siedział na miejscu pasażera prawą rękę trzymał na zapiętym pasie, lewą zaś nerwowo na hamulcu ręcznym (dla mojego bezpieczeństwa w razie ewentualnych wątpliwości - gdybym sama chciała go użyć on zrobi to przecież lepiej i szybciej ;). Trochę potrwało zanim się przekonał, iż wcale, a wcale nie chce ich pozabijać. Przynajmniej nie tego konkretnego dnia. 

Nic to, nie zrażamy się, jedziemy dalej. Za jakąś dłuższą chwilę, gdy emocje już opadły i wydawało się, że będzie spokojnie, i błogo usłyszeliśmy przeraźliwy dźwięk klaksonu. Aż podskoczyłam z wrażenia, co rzadko mi się zdarza za kółkiem. Lookam w lusterko, a tam tir mruga mi światłami jakby był na dyskotece i pipczy, i dodatkowo wygraża (!) mi ręką przez okno. Czemu? Bo ośmieliłam się zwolnić i nie pchać chamsko na trzeciego tylko spokojnie poczekać by wyminąć rowerzystę (który nomen omen jechał lekkim wężykiem, uśmiechnięty oraz zadowolony z życia zajmując niemalże cały pas). Jeeenyyy, jacy ci kierowcy są mega niecierpliwi! Suma sumarum tirowy gość i tak mnie potem nie wyprzedził, więc nie wiem po co odstawił cały ten popisowy cyrk. Dobrze, że nie miałam CB, bo bym się pewnie nasłuchała co nieco na swój temat. Pfff, faceci... 

Do celu dotarliśmy o czasie, już bez żadnych dodatkowych atrakcji, aczkolwiek tuż przed wjazdem do miasta przez jezdnię przebiegł nam czarny kot. Na szczęście on pecha nie przynosi, wbrew powszechnym opiniom, i tego się trzymajmy ;) Ja nie twierdzę, iż powiedzenie kobieta za kierownicą wzięło się z niczego i jest totalnie wyssane z palca. Wszyscy przecież wiemy jak jest i nikomu nie trzeba tego jakoś specjalnie tłumaczyć. Ot - cała filozofia. Ale niektórzy mężczyźni mogliby sobie wziąć na wstrzymanie, doprawdy. Bo to strasznie irytujące jest, kiedy na każdym kroku musimy wam udowadniać, iż jakoś dajemy radę. Powoli byle do przodu. ;)

A na uczelni miałam całe dwa dni zajęć w tym tygodniu. Następny zapowiada się jeszcze przyjemniej i krócej. I nawet przez moment zaczęły mnie dręczyć wyrzuty sumienia, ale szybko sobie poszły, i jestem im za do wdzięczna. Na wkuwanie jeszcze przyjdzie przecież czas. ^^


*Miejsce Mojego Studenckiego Łez Padołu

piątek, 28 września 2012

wracać czas

Październik za pasem, pora się powoli zbierać na uczelnianą wioskę. Ostatni wakacyjny w tym roku weekend zapowiada się iście słonecznie, więc pożegnalny grill został zaplanowany na jutro. :)

Jeny, jak mi się nie chce tam wracać! (ok, ok, zawsze nie chce mi się tam wracać - żadna nowość ;) Na samą myśl, że od poniedziałku trzeba będzie znów wstawać o nieludzkiej porze mam dreszcze, nie mówiąc już o tym, że od czasu do czasu będę zmuszona zajrzeć do książek. I coś poczytać. ;] Ale to już ostatni studencki rok i musi być z górki! Prawdaaa? ^^

wtorek, 25 września 2012

na sportowo

Od czasu do czasu zdarza mi się wybrać na mecz. No dobraaa... rzadziej niż od czasu do czasu, ale jednak częściej niż przeciętnemu Polakowi. W jakimś tam stopniu sportem się interesuję i jak na dziewczynę w miarę czaję o co kaman w grach zespołowych. Nabyłam więc bilety na mecz piłki siatkowej, ulubiona drużyna miała grać, paru znanych siatkarzy miało się pojawić także wszystko ładnie, pięknie i cacy...

... do momentu pojawienia się cheerleaderek. Ręce mi opadły, kiedy zaczęły tańczyć. Wypadły na parkiet i się zaczęło. O synchronach chyba nie słyszały, ze słuchem problem mają i to wyraźny, na choreografię spuszczę zasłonę milczenia. Przyzwyczajona do standardów dziewczyn z Asseco Prokom Gdynia czułam się jakbym dostała obuchem w łeb. No i zeszłam na ziemię, a dokładniej zsunęłam się niżej na krzesełku, a w mojej głowie jak echo obijało się pytanie - jakim prawem wpuścili je na boisko? Jeszcze gdybym nie była związana z tańcem to pewnie beztrosko klaskałabym razem z resztą ludu i moje poczucie estetyki by nie ucierpiało. A tak czułam co najmniej lekki niesmak. Heh, chciałoby się rzec jaka drużyna taki doping, tylko kurczę drużyna jest niczego sobie, a laski są z totalnie innej bajki. Ale może faktycznie za dużo wymagam... Co ja tam przecież mogę wiedzieć ;) 

Większość zgromadzonych kibiców stanowili mężczyźni (co akurat specjalnie nie dziwi) z dziećmi płci brzydkiej (z synkami znaczy się w gwoli ścisłości), wykrzykujący co popadnie, wcinający laysy i popijający złocisty napój (skąd oni go wzięli Bóg jeden raczy wiedzieć). Tak czy siak nikt się nie awanturował, atmosfera była bez zarzutu, raz po raz do moich uszu dolatywały strzępki lekko seksistowskich komentarzy i tylko nieliczne osoby wydawały się być znudzone odbywającymi się rozgrywkami. 

Odniosłam dziwne wrażenie, iż fanów drużyny przeciwnej było jak na lekarstwo (zdradzał ich zajmowany sektor). Kolorami się nie odróżniali, tylko kilku zamanifestowało swoje preferencje nosząc klubowy szalik i w ogóle siedzieli nadzwyczajnie jak na kibiców cicho... Osobiście się z czymś takim jeszcze nie spotkałam, widać mam za małe doświadczenie w tej materii. 

Żargon też jakby był mniej wulgarny, ponieważ nie za często można było usłyszeć soczyste określenia oddające katastrofalną miejscami grę, a w tłum leciały stonowane komentarze typu:

- ale urwał (nasza drużyna zdobyła punkt przebijając piłkę nogą),
- nie ma lipy chłopaki,
- do boju, do booju, do booooju!
- qrwa, ja pie*dole taki mecz (po tym jak przeciwnicy doprowadzili do wyniku 2:2 w setach)
- tatuusiuuu,daj pieniążka na colę (dzieci to jednak bez trudu potrafią dostrzec hostessy z jedzonkiem i napojami),
- i raz, i dwa, i rączki do góry, i klaszczemy!
- panowie pokażmy im jak się kibicuje! oleoleoleoleeeee,
- raz, dwa, trzy ... jeeeeeeeeee,
- raz, dwa, trzy ... buuuuuuuuu,
- czy jest na sali lekarz? (to akurat poleciało w tłum i pozostało bez odzewu zaraz po tym jak jeden z zawodników felernie skoczył, a przy lądowaniu skręcił kostkę i musieli go znieść z boiska).

Chciałam sobie zrobić słit focię na fejsika z maskotką (byłby niezły szpan na dzielni), lecz zanim się ogarnęłam i wygrzebałam z otchłani mojej torebki aparat zwierzak zniknął, i już się więcej w moim rejonie nie pojawił (a to peszek). 

I jeszcze na koniec wraz ze znajomymi doszliśmy do wniosku, iż

piwo + chipsy + facet o społecznych zapędach
idealny kandydat na przewodniczącego klubu kibica ;D

sobota, 22 września 2012

ludzie się nie zmieniają

Byłam sobie ostatnio na spotkaniu po latach. Nie wiedziałam co zastanę po przybyciu na miejsce. Z niektórymi bliskimi mi niegdyś osobami mam dość słaby kontakt. Nasze drogi się rozeszły głównie z uwagi na dzielące nas spore odległości - tak czasami przecież bywa. I trzeba to jakoś sobie poukładać, i się z tym pogodzić. Życie weryfikuje podejmowane przez nas decyzje prędzej czy później w miej lub bardziej drastyczny sposób. I dopiero wtedy możemy się przekonać czy było warto postąpić tak, a nie inaczej, związać się z tymi, a nie innymi ludźmi.

Tak więc szłam sobie spóźniona dobre pół godziny, bo miasto mamy rozkopane wzdłuż i wszerz, i przez to tworzą się gigantyczne korki w najmniej spodziewanym momencie. Po wejściu do pubu i szybkim ogarnięciu sytuacji doszłam do wniosku, iż na pierwszy rzut oka nic się nie zmieniło. Wszyscy wesoło gestykulowali i gawędzili. (No, może niektórzy zmienili fryzury i outfit, ale to taki nic nieznaczący szczegół. ;) Wtopiłam się najzwyczajniej w świecie w tłum i przez pierwszą część meetingu biernie obserwowałam rozgrywane przede mną przedstawienie, tylko od czasu do czasu dorzucając swoje trzy grosiki. 

Sytuacja diametralnie się zmieniła po tym jak na moment opuściłam towarzystwo i po powrocie wylądowałam na innym krzesełku niż pierwotnie. Chcąc nie chcąc musiałam zmienić strategię zachowania i tak od słowa do słowa jakoś poszło z górki. Z ręką na sercu mogę śmiało powiedzieć, że pozytywnie się rozczarowałam. Moi dawni przyjaciele pomimo upływającego czasu w gruncie rzeczy pozostali sobą. Beztroscy, uśmiechnięci, pełni marzeń i zapału. I mieliśmy o czym ze sobą porozmawiać, a niezręczna cisza nie zapadła ani razu. Cudnie byłoby móc współpracować z nimi kiedyś w przyszłości. (Nie miałabym przynajmniej wątpliwości co do ich kompetencji i solidności, a i w gronie sprawdzonych znajomych pracowałoby się przyjemnie.) 

Gdy wieczór dobiegał końca czułam się już jak za dawnych czasów. Wraz z niektórymi osobami wróciły wielobarwne wspomnienia, pojawiła się malutka nadzieja na wspólną zawodową już przyszłość. Na dzień dzisiejszy każdy z nas planuje powrót w rodzinne strony, czy jednak spotkamy się na stażu wszyscy razem - tego nie wie nikt. Czas pokaże. :) Nasze życiowe ścieżki się nieco skomplikowały, z miastami, w których przyszło nam studiować wiążą nas już nowi - bliscy ludzie. I znów za jakiś czas staniemy na kolejnym zakręcie i będziemy musieli wybrać, którą drogą podążyć tym razem. 





piątek, 14 września 2012

rezkowe gangnam style

Co jakiś czas w sieci objawia się nowość, powiedzmy sobie - taki internetowy fenomen. W dość krótkim czasie staje się coraz bardziej popularny, użytkownicy masowo dzielą się linkiem, ilość wyświetleń narasta lawinowo, a sam zainteresowany jest zapraszany do różnorakich programów rozrywkowych. Tak też było w przypadku niejakiego pana Psy (saaj się wymawia ;p). Gość pochodzi z Korei Południowej, ma 35 lat i w dwa miesiące jego piosenkę na yt obejrzało ponad 163 mln osób. Nie powiem - wywarło to na mnie wrażenie niemałe.

Główny sprawca zamieszania w programie The Ellen Show wydaje się być całkiem sympatyczny i wesoły. Dress classy and dance cheesy to jego autorska recepta na idealnie wykonany układ taneczny (i tak - po przetestowaniu wśród znajomych faktycznie się to sprawdza i jest gwarancją udanej imprezy^^). A tak poza tym to szukając informacji o nim dowiedziałam się, że przynajmniej w teorii, jest raperem, co totalnie nie pasuje mi do wizerunku kreowanego w amerykańskich mediach.

***

W ostatnich dniach boski Bartuś udostępnił listę rezydentur przewidzianych na jesienne rozdanie. Kolorowo to nie wygląda, chociaż (przynajmniej w swoim rdzennym województwie) daje się zauważyć zmianę trendu przyznawanych miejsc. Widać internistów, rodzinnych i psychiatrów już u mnie naprodukowali w wystarczających ilościach, gdyż aktualnie postawili na zakaźników i pediatrów. Fakt - całość osobiście dotyczyć mnie będzie dopiero za dwa lata, lecz już teraz z lekkim przerażeniem obserwuję sytuację. Gdyby tego było mało wisi nad nami widmo wprowadzenia modułowego systemu specek (oraz gigantycznego zamieszania z tym związanego) i, jak to zwykle z reformami bywa, nikt konkretnie nie potrafi powiedzieć kiedy zabawa zacznie się na nowych warunkach. Heh, normalnie witki opadają.


Także nie pozostaje nic innego jak zatańczyć w rytmie ubagangamstajl! ^^





poniedziałek, 27 sierpnia 2012

profilaktyka inaczej

Przeglądając dziś sieciową otchłań, pomiędzy czytaniem nagłówków pewnego portalu informacyjnego, a odpisywaniem na maile, otrzymałam pewien link. Tematyka niby oklepana, bo o raku piersi, hasła powszechnie znane (badaj się regularnie bla bla bla), w mediach reportaże na ten temat są? - są. No więc niby co takiego nowego można by wymyślić. Teoretycznie nic zaskoczyć nas nie powinno. Także spokojnie sobie klikam, leniwie ogarniam opis by po chwili zweryfikować swoje pierwotne przekonanie. 
Goście od tworzenia takich kampanii mają łeb nie od parady! Bo... jak najprościej zainteresować kobietę nie zanudzając jej przy tym? Pokazać jej filmik z przypakowanymi facetami, a nóż coś z tego zapamięta. A nawet jeśli nic jej w główce nie zostanie, to przynajmniej sobie popatrzy ^^

Także drogie Panie - 'njoy! ;D 





czwartek, 2 sierpnia 2012

attention pls

Szanowni Państwo, wybywam na jakiś czas na północ kraju.

Oby pogoda dopisała! :)

Proszę mi życzyć mnóstwo słoneczka ;)

C ya soon!

wtorek, 31 lipca 2012

kici-kici

12:00 w południe. Temperatura powietrza około 28 stopni. Cisza, spokój, moich współpracowników opanował lekki marazm. Nagle ni stąd, ni zowąd w sklepie materializuje się pewien pan. Jest nowy na dzielni, nigdy wcześniej go nie widziałam. Wyróżnia go zarówno gestykulacja, kolorowe łaszki jak i zawadiacko noszona kaszkietówka na głowie. Jednak od razu widać, iż ma charakterystyczną wspólną cechę z innymi żulami, mianowicie dość frywolny chód (coś w stylu - uwaga, uwaga - wykonuję niewidzialny slalom między pachołkami! idęęęę! z droooogi! i łup w nieistniejący słup!). Jak łatwo można przywidzieć kupuje napoje %. 

Wtem słychać dzwonek jego telefonu...

   haaaalo, to jaaaaa! twoja kiiiiciaaa! haaaalo, to jaaaaa! twoja kiiiiciaaa! 
pan żul: (banan_na_twarzy)
   haaaalo, to jaaaaa! twoja kiiiiciaaa! haaaalo, to jaaaaa! twoja kiiiiciaaa!
pan żul: fajny mam dzwonek, nieeee?
ja: no, no, świetny jest :]
pan żul: zajebisty proszę pani!
ja: :D
pan żul: to moja żona, ta kicia znaczy się, dzwoniła;
              bo wie pani, ona to taka zajebiście zajebista jest w tych sprawach 
ja: :D
pan żul: ja to bym pani poopowiadał więcej, ale się stara drzeć będzie, że nie odbieram... wie pani jak to jest z babami, c'nie? noooo, to przy okazji pogadamy ;>
ja: :D



czwartek, 26 lipca 2012

teatrzyk

Scenka rodzajowa. Udział biorą:
- ja w roli obserwatora,
- doktor prowadzący,
- rodzice: matka lat 18, ojciec-21

dr: (...) przyjmujemy w zaistniałej sytuacji Państwa synka na oddział
mama: możemy zostać przy dziecku?
dr: tak, w dzień możecie Państwo być oboje, na noc z małym może zostać tylko jeden rodzic; proponuję by dziś była to Pani, ponieważ dziecko będzie spokojniejsze
tata: a nie możemy oboje tu nocować?
dr: nie
tata: no ale jak to tak?! ja nie zasnę bez żony! odzwyczaiłem się! (foch)
dr: to śpij Pan z misiem!
ja: (poker_face)

środa, 25 lipca 2012

mali pacjenci

Praktyki trwają w najlepsze. Jestem obecnie na neurologicznych bejbach i padaczek mam już po dziurki w nosie. Dzieci są tutaj kierowane z powodu omdleń, chwilowych utrat przytomności, bólów głowy, autyzmu, napadów drgawek, upośledzenia, mózgowego porażenia i innych zaburzeń rozwojowych. Nie brakuje też rzadkich chorób, chociażby mukopolisacharydozy albo zespołu Sturge'a-Webera. Jest również chłopiec z nieustannie tykającą bombą w głowie, czyli z ogromnym nieoperacyjnym tętniakiem, który oplata mu móżdżek i pień mózgu. W każdej chwili może pęknąć, nie da się przewidzieć kiedy, a gdy do tego dojdzie nie będzie co zbierać, słowem jedna wielka tragedia.

Przez ostatni tydzień niemalże non stop zastanawiałam się czy aby na pewno nadal chcę zostać pediatrą. Nie przeczę, iż wciąż mi się to podoba, bo dzieci bada się trudno, jeszcze trudniej uzyskać od nich niezbędne informacje, a cały proces rozkminiania co im może być przypomina zabawę w Sherlocka Holmesa, lecz jest jedno "ale". Ich Rodzice. Jestem w stanie zrozumieć, iż są przerażeni faktem, że maleństwo wylądowało w szpitalu, że coś złego mu się dzieje, że oni sami nie są w stanie mu pomóc, że stracili kontrolę nad sytuacją, że chcą dla niego jak najlepiej. To wszystko jest przecież jak najbardziej normalne, miłość rodzica do dziecka jest potężna. Jednak niektórzy doprawdy przechodzą samych siebie.

Przykłady:
- a kiedy będą wyniki Jasia?
- dopiero państwo zostali przyjęci, nie pobraliśmy mu jeszcze żadnych badań
- no to kiedy będą te wyniki ja się pytam?!


- moje dziecko nie dostało dziś nic do jedzenia!
- pani córka musi dziś być na czczo do badań
- na wszystkim oszczędzacie! nawet na jedzeniu dla dzieci! skandal!


- a dlaczego pobieracie mu aż tyle krwi?! jedna probówka by w zupełności wystarczyła proszę pani!


- jakim prawem moja Ania nie ma osobnej sali?
- nie ma obecnie takiej możliwości proszę pana
- a pani w ogóle wie kim ja jestem?! chcę rozmawiać z dyrektorem!


Tego typu sytuacje można by przytaczać bez końca. Heh, przede mną trudny orzech do zgryzienia. Chociaż muszę przyznać, że niesamowicie dużo satysfakcji daje widok radosnego dziecka psocącego wesoło oraz jego rodziców, którzy z malującą się na twarzy ulgą przemieszaną z uśmiechem opuszczają oddział i wracają do domu. 

niedziela, 22 lipca 2012

handel po godzinach

Student od czasu do czasu dorobić do kieszonkowego musi. Z tego też powodu tradycyjnie jak co roku zatrudniłam się w zaprzyjaźnionym sklepie. Wszyscy mnie tu znają, a okoliczna żuleria traktuje jak równego sobie zioma.

Przekrój przez robiące zakupy społeczeństwo jest ogromny, począwszy od dobrze sytuowanych, wypsikanych panów oraz chwiejące się na horrendalnych szpilkach panie, poprzez klasę średnią aż po ludzi liczących się z każdym groszem kupujących tylko najistotniejsze produkty, a skończywszy na zaniedbanych dzieciach przybiegających kilka razy dziennie z uzbieranymi groszówkami z nadzieją w oczkach, że im na cokolwiek wystarczy. Różnorodność na każdym kroku, do wyboru do koloru.

Na oferty matrymonialne również narzekać nie mogę, gdyż średnio na jeden dzień przypada dwie propozycje ożenku od znawców szeroko pojętego tematu "kobiety", czyli prostych chłopów gustujących w tanich i dobrych winach. Wiadomo przecież powszechnie, że urodę płci pięknej doceni zawsze i wszędzie pan budowlaniec oraz właśnie wyżej wymieniony żulus pospolitus. Także przynajmniej przez miesiąc mogę czuć się niemalże non stop niczym Miss Lokalnej Dzielni. 

***

ja: dzień dobry
pan żul: ooo! witam, witam małą panią kierowniczkę! na rok pani nam przepadła! 
ja: yhm :)
p.ż.: ja to standardowo poproszę dwa piwka; 
       wpadnie doktoreczka do nas na bibę po pracy?
ja: 4,68 poproszę; 
     no nie bardzo, jutro na 7:00 muszę być w szpitalu
p.ż.: heh, wdraża się juz pani do systemu
ja: ?
p.ż.: no w sensie, że już na dwa etaty pani ciągnie - jak na porządnego polskiego lekarza przystało 
ja: xD

***

3latka: a pse paniii, a jest kasa dla gołębów?
ja: tak, o tam na półeczce stoi
3latka: tatusiu, taaa-tuuu-siuuu! daj pani pieniażka!
tatuś: ach te kobiety! od małego nic tylko kasa im w głowie ;p

***

około 22:00 tuż przed zamknięciem
pan x: bry wieczór
ja: dobry wieczór
pan x: ja bardzo przepraszam, ale deczko pijany jakby jestem, c'nie?
ja: :]
pan x: no bo babie się qrwa - o sorry kochanieńka!, zachciało chlać to żem do pani przyszedł, to mi pani coś dla niej da, co bym święty spokój w chałupie miał

środa, 11 lipca 2012

rozmówki

podczas przyjęcia na oddział
- proszę pani, bo ja to mam takiego tumora w brzuchu, o tu mi doktór napisał na karteczce co bym nie zapomniała, bo głowa już nie ta (nabazgrolone jak kura pazurem drukowanymi literami TUMOR)
- yhm... (czekam na ciąg dalszy)
- no i ten doktór, święty człowiek ja pani mówię, kazał mi tu przyjść żeby tego tumora wyciąć, bo to cholerstwo straszne ponoć jest
-  taaa?
- no, no! no ja pani mówię! prawda najświętsza! no więc ja spakowała się i pierwszym pekaesem przyjechała, i niech pani mnie tnie!
- ?
- (na cały korytarz) w imię Ojca i Syna! niech mnie pani TERAZ tnie, bo ja czasu ni mom, bo w polu robić trza, a chłop zapity leży! 

***

trakt operacyjny
Pacjentka w trakcie przewożenia z sali operacyjnej na pooperacyjną ni stąd ni zowąd zaczęła mieć dość poważne problemy z oddychaniem. Anestezjolog, który od rana był w świetnym humorze, podczas wentylowania jej na maskę zaczął wesoło nucić pod nosem "ah, ha, ha, ha stayin' alive, stayin' alive!"  
;D

***

Szef do rezydenta: pan, panie doktorze jest ginekologiem! Na kobiety patrzy pan od pasa w dół i tylko za pieniądze, pan sobie to zapamięta! 
;]



środa, 4 lipca 2012

i po sesji!

Egzaminy za mną. Sama nie wiem jak to się stało, ale udało mi się je przeżyć bez jakiś większych strat. Dwa semestry z zakazów ogarnęłam w dwa dni, jakim cudem - nie mam bladego pojęcia, ważne, że się udało. Na sam koniec poszły immuny. Komóreczki, markery, znaczniki, elisy, czyli rzeczy, których nie rozumiałam nigdy i nadal nie czuję się komfortowo  poruszając się w tej tematyce. Ale poszło całkiem ładnie, aż sama byłam zaskoczona rezultatem.

Od poniedziałku urzęduję na praktykach. Pracy jest mnóstwo, załoga przyjaźnie nastawiona i chętna do współpracy. Dziś dopiero był trzeci dzień, a udało mi się już poprzyjmować pacjentki, zlecać badania, poszaleć w ambulatorium, zaczepić się o blok i posiedzieć na porodówce.

***

idąc korytarzem...
- a proszę paniiii! paaaani doooktooor!
- słucham? o co chodzi?
- a nic, tak tylko mi się nudzi i chciałam pogadać
;]

podczas pobierania krwi...
- będzie bolało?
- postaram się by zrobić to najdelikatniej jak się tylko da
- ale ja mam takie kruche żyły... a może zawoła pani kogoś starszego?
- jeśli zajdzie taka konieczność, to kogoś poproszę
- ała, ałaa, ałaaa!
- przecież pani nawet nie dotknęłam!
- bo ja mam niski próg odczuwania bólu i czuję na odległość
o.O

zbierając wywiad...
- przyjmuje pani jakieś leki na stałe?
- yhm
- jakie?
- mam zieloną dmuchawkę na płuca, takie żółte małe tabletki rano i wieczorem, białe z przedziałką, no wie pani - te od ciśnienia i jeszcze takie poszatkowane na cztery części, ale koloru za cholerę sobie nie przypomnę!
normalnie extra...

piątek, 22 czerwca 2012

2 z 2

Interna szczęśliwie za mną. Piękna ocena z egzaminu praktycznego bardzo połechtała moje ego. Mimo to pacjenci są dziwni...

(...)
- a leczy się pani na coś przewlekle?
- nie
- a nadciśnienia pani nie ma?
- no mam, od 20 lat przyjmuje proszki
- o.O

- miała pani jakieś operacje?
- nie
- a ta blizna na szyi to po czym jest?
- no bo wycięli mi przytarczyce parę ładnych lat temu
- czyli jednak operacja była… ;>    
  (no pięknie)

(widząc kolejną bliznę w wiele mówiącym miejscu)
- a proszę mi powiedzieć czy wyrostek robaczkowy pani posiada?
- usunęli mi go jak jeszcze w podstawówce byłam
- o.O

- a ta wysypka, którą ma pani na rękach od początku tak wyglądała?
- bo wie pani, na początku to ona była taka mocno czerwona, no wie pani, taka sina, znaczy się blada, taka czerwona, że aż blada
- o.O

ba-dum tss... wprost kocham rozmawiać z ludźmi…

środa, 20 czerwca 2012

i kolejny za mną


I po drugim egzaminie. Zdążyłam już lekko ochłonąć z emocji. Trochę przynajmniej. Teraz się intensywnie nawadniam PWE, gdyż odczuwam ubytek płynów w przestrzeni pozakomórkowej. ;>

Sam test był trudny, trudniejszy niż interna, mimo że materiału było relatywnie mniej. Odpowiedzi podchwytliwe, trzeba było uważać dosłownie na wszystko, na jednostki, przecinki, wartości, zakresy norm. I te wszechobecne pytania o testy, jak się zastosuje test odwodnieniowy mając moczówkę prostą pochodzenia centralnego to w rezultacie otrzyma się… i standardowo multilotek, prawidłowa 1,2,3 albo 2,3,4, a może wszystkie, a może żadna, a może same parzyste, a może nieparzyste. Obłędu można było dostać już od samego czytania poleceń. Generalnie poszło mi w miarę ok., nie wyszłam z sali pogrążona w czarnej rozpaczy, nie przyodziałam ciemnej waolki na twarz, nie wpadłam w depresję. I mam wielką, wręcz przeogromną nadzieję, iż po ogłoszeniu wyników w nią nie popadnę.

Heh, głowa mnie zaczyna boleć. Chyba zaaplikuję sobie teraz wlew z kofeiny, lecz bez dodatku glukozy i insulinki, by potasik nie wlazł mi do komórek, a w konsekwencji nie padło mi serducho odstawiając popisowo balecik rodem z dziadka do orzechów. ;>


środa, 13 czerwca 2012

aktualizacja 1 z 2 ukończona

Test zdany jakimś cudem. Teraz kolej na praktyczno - ustną część. A w międzyczasie kolejne egzaminy. 
Sesja in progress... 

W nagrodę kupiłam sobie ptysia! ;D

wtorek, 12 czerwca 2012

i sesja rozpoczęta

Interna królową nauk jest. Niby ogólnie wiadomo, ale przed rozpoczęciem egzaminu nie omieszkano nam tego raz jeszcze zaakcentować. Bo przecież to pierwszy egzamin z prawdziwej medycyny! Te wszystkie inne były nieważne, gdyż ten jest naj, koniec kropka, tak ma być. Ok, przeżyłam wstęp.
Otwieram kopertę z testem i zaczynam rozwiązywać. Na pierwszy rzut poszły białaczki. Nawet spoko, oprócz paru pytań wyjętych z leczenia trzeciego rzutu, którego nie czytałam, bo naiwnie myślałam, że pierwszy i ewentualnie drugi mi do szczęścia wystarczy. Potem była gastrologia. Zonk. Wpatrywałam się chwilkę w pytania i miałam w głowie tylko soczyste wtf?! Bo okazało się, że nie mam o tej dziedzinie najwyraźniej bladego pojęcia. No bo po co pytać o rzeczy istotne jak można zapytać o totalne testowe duperele, c'nie? Cóż zrobić - najwyżej gastrologiem nie zostanę i każdego z bólem brzucha będę wysyłać z dziką satysfakcją do specjalisty. Aż do znudzenia ;] Reszta poszła mi w miarę fajnie. Serducho, nereczki i stawy były w porządku. Katedry ułożyły przyjazne studentowi pytania - trzeba im to przyznać. Z ukochanych płucek zadowolona do końca nie jestem, bo mogło być lepiej... 
Ale :) Teraz i tak pozostało czekać tylko na wyniki... Może na fuksie przejdę do następnego levelu jakim jest egzamin praktyczny. Się zobaczy. 

poniedziałek, 4 czerwca 2012

nocą

Ostatnimi czasy wkuwam do sesji. A przynajmniej staram się wykazywać wzmożoną aktywność procesów przetwarzania informacji przerzucając kolejne strony tekstu. Raz jest lepiej, raz gorzej, ale do przodu. 

Wczoraj niespodziewanie (taaa niespodziewanie... świetnym pomysłem była nauka w łóżku, nie ma co ;] ) zasnęłam z książką pod głową i obudziłam się dziś koło 3:00 nad ranem. Po zorientowaniu się w czasie i przestrzeni postanowiłam przejść się ambitnie do kuchni by wrzucić cokolwiek do brzuszka. Wchodzę i słyszę jak się coś porusza (oczywiście po co świecić światło skoro można do lodówki dostać się po ciemku, bo drogę zna się na pamięć, nie?). Jeszcze średnio przytomna wpadłam na genialny w swojej prostocie pomysł by zignorować owe dźwięki uznając, iż są wytworem mojej wybujałej wyobraźni. Zdarza się w końcu słyszeć niezidentyfikowane odgłosy każdemu z nas. Dotarłam do lodówki, wyciągnęłam rzodkiewkę, odwracam się i ... o mało na zawał nie padłam! Moi współlokatorzy uciekli ze swojego pokoju ewakuując się od nowo nabytego kotka, i smacznie spali w kuchni pochrapując od czasu do czasu. Przetarłam oczy ze zdumienia, w głowie pojawił mi się koci mem o powszechnie znanej treści "co ja pacze!", opanowałam lekko kołaczące serce i na paluszkach udałam się do siebie. Życie nigdy nie przestanie mnie zaskakiwać! ;D

środa, 30 maja 2012

bo tak!


Są takie dni, kiedy to poprawna polszczyzna nie jest w stanie oddać realnych uczuć i natężenia emocji jakie kłębią się gdzieś tam wewnątrz człowieka. Taki przeciętny dajmy na to student stara się, uczy, próbuje zrozumieć, logicznie podejść do tematu, wreszcie zdobywa upragnioną ocenę i jest zadowolony, dumny można by rzec – nie bójmy się użyć tego słowa. Loguje się następnie na fejsa w ramach relaksu, obczaja walla, przegląda zdjęcia i wiadomości, i inne różnorakie powiadomienia, aż tu nagle trafia na porażające info, że ktoś w bezczelny sposób odbiera mu jego wywalczony w pocie czoła stopień, i z łaską daje trzy. Bo takie ma widzimisię! Oo!

I dziś jest taki właśnie dzień. Dzień, który wydawać by się mogło był dniem pozytywnym. Do czasu pory obiadowej precyzując. Aktualnie mam nieodpartą ochotę komuś przyj*bać w pięknym stylu. Tak po prostu. Stanąć przed danym osobnikiem (czyt. pewnym prof. i pewną panią prof.), kulturalnie powiedzieć, że nie zmienia się reguł w trakcie gry i że to co robią jest poniżej wszelkiej krytyki, a następnie tupnąć nóżką (dodaje szczypty dramaturgii), użyć siły, i kopnąć ich w kostkę, bo osteoporozę z pewnością to oni mają, więc tak czy siak coś by im się złamało. Wrrr... Muszę się wyżyć. Zdecydowanie. 

Idę pobiegać. Dużo, długo, intensywnie. Jestem lekko wq*rwiona. I bezsilna. I szlag mnie trafia.