when there's no freaking cardiac output!

piątek, 30 listopada 2012

Ana - my dearest friend

Zaczyna się jak zawsze niewinnie. A to odmówi się sobie słodyczy, bo advent, bo wielki post, bo nadchodzi wesele siostry i trzeba dobrze wyglądać. Początkowo idzie trudno, opornie wręcz. Zaliczamy upadki, podnosimy się, walczymy dalej. Z bólem serca nie kupuje się pysznych czekoladowych ciastek, omija się szerokim łukiem sklepowe alejki z ptasim mleczkiem i końcówką silnej woli kieruje się swoją uwagę w stronę błonnikowych produktów smakujących niekiedy jak styropian. Ale każdy kolejny mały sukces podnosi naszą wiarę w siebie motywując do dalszego działania. 

Potem dodajemy wysiłek fizyczny. Najpierw wysiadamy przystanek wcześniej, a po zajęciach żwawo maszerujemy do domu. Po jakimś czasie już całkowicie rezygnujemy z miejskiej komunikacji, gdyż nasza kondycja wskoczyła na wyższy level i możemy sobie na to pozwolić. Jesteśmy z siebie dumni. Jeżeli mamy czas wybieramy się na fitness/siłownię/bieżnię/zumbę/cokolwiek byleby mieć intensywniejszy ruch.

Kolejnym etapem jest przewartościowanie swojej kuchni. Na salony wchodzą teraz wszelakiej maści sałatki,  pieczywo typu wasa, brązowy ryż, gotowane na parze mięso, łosoś, musli, jogurt 0%, zielona herbatka, owocowe przekąski, oliwa z oliwek i tym podobne cuda. Niby nadal wszystko jest ok, jesteśmy eko, promujemy zdrowy styl życia, znajomi się nami zachwycają, wymieniliśmy garderobę na rozmiar mniejszą, słyszymy same ochy i achy w stosunku do naszego wyglądu, jednym słowem jest czad... Lecz gdzieś po drodze zaczynamy się w tym wszystkim zatracać powoli tracąc kontrolę nad sytuacją.

Teraz już nie tylko nie jemy słodyczy i nie tykamy przetworzonej żywności, ograniczamy także po kolei wszystko jak leci aż dochodzimy do absurdalnie małych porcji. Coraz bardziej nerwowo liczymy kalorie, obserwujemy swoją wagę, pięć razy w tygodniu wylewamy siódme poty na aerobiku, gapimy się w lustro z nadzieją, że może dziś stanie się cud i dostrzeżemy, że jesteśmy choć ciut piękniejsze, szczuplejsze, chudsze, patykowate... że jesteśmy perfekcyjne.

Aż w końcu nasze życie zaczyna się kręcić wyłącznie wokół jedzenia. I to nie jest tak, że nie jesteśmy głodne albo nie mamy ochoty na małą słodką grzeszną przyjemność. Bo mamy. Non stop. Ale z dziką satysfakcją potrafimy sobie tego odmówić. Jesteśmy w stanie zrobić wszystko by nie utracić poczucia złudnej kontroli nad swoim życiem. I to daje nam siłę. Niewyobrażalną wręcz siłę. Jakie słowo najlepiej nas w tej chwili obrazuje? Obsesja. Chociaż jednak nie. Jest jeszcze jedno trafniejsze. Choroba. Ponieważ anoreksja jest śmiertelnie niebezpieczną przypadłością. 

Heh... to strasznie dołujące oraz przykre, kiedy obserwuje się najbliższą osobę jak zalicza etap za etapem i pogrąża się z każdym następnym coraz bardziej, i bardziej. Jak idzie na dno. Jak niknie w oczach. Jak staje się obojętna na nasze prośby, apele, konfrontacje... I nic nie możemy na to poradzić. Bezsilność nas pożera od środka. Możemy tylko być. Aż być. I liczyć na pomoc specjalisty, gdyż w nim jedyna nadzieja, ostatnia w sumie...




niedziela, 25 listopada 2012

interny

Jeśli jakimś cudem nie rzucił się wam w oczy nowy fejsbukowy medyczny hit internetu to zapraszam do oglądania! Jest to mój najświeższy ulubiony głupawy serial, a w zasadzie substytut wkuwania do egzaminów. Każdy zapychacz czasu jest dobry, aczkolwiek ten wydaje się być wprost wyśmienity na rozpoczynający się sesyjny sezon. 

W moim skromnym odczuciu jest to obraz kropka w kropkę oddający codzienne realia z jakimi boryka się większość polskich stażystów. Zupełnie tak jakbym oglądała swoich znajomych w akcji (i pewnie siebie samą już za rok). 

Bo, nie oszukujmy się, ale co realnie umiemy po sześciu latach niemalże czysto teoretycznych studiów? Nic ;) No może lekko przesadzam, lecz nie wyobrażam sobie rozpoczęcia pracy bez rocznego stażu pod skrzydłami kogoś starszego i doświadczonego. Sama świadomość, że ktoś będzie mnie kontrolował oraz nadzorował podczas stawiania pierwszych samodzielnych kroków dodaje mi pewności siebie. Nie ogarniam natomiast zupełnie tego w jaki sposób obecnie najmłodsi studenci leku będą dawali sobie radę sam na sam z żywym pacjentem bez takiego komfortowego prowadzenia za rączkę. Strach się bać ;D Ale reforma systemu kształcenia to przecież temat na całkowicie oddzielną dyskusję. ;)

Heh, czas wracać do książek... egzaminy już tuż tuż. 



niedziela, 18 listopada 2012

oł maj gad! noooł!

Niedziela. Tak się złożyło, iż szacowny bf miał niedawno urodziny. Tort był, wybuchowe świeczki były, życzenie pomyślał sobie też. Jego rodzice zaprosili nas na obiad, wszystko pięknie, ładnie i cacy. Wznieśliśmy toast, wypiliśmy zdrowie solenizanta, pojedliśmy i pogawędziliśmy wesoło. Całość przebiegała w atmosferze totalnego luzu. Aż w pewnym momencie zupełnie niespodziewanie do moich uszu doleciały słowa: 

ja to bym chciała mieć już wnuczkę...

Hahaha, niby żart, się śmiejemy, przy stole trwa ożywiona dyskusja, męska część zdaje się niczego nie zauważyła i tylko ja gdzieś tam w środku czuję na sobie lekko przenikliwy oraz wiele mówiący wzrok autorki przytoczonego zdania. Kobiety już tak czasami mają, iż intuicyjnie odbierają niedopowiedziane fragmenty i wystarczy, że nawiążą kontakt wzrokowy z drugą niewiastą, i momentalnie ogarniają  całość. Nic nie trzeba dodawać. Tak już jest, bo tak nas natura stworzyła ;D W każdym bądź razie wtedy o mały włos nie zakrztusiłam się bodajże kawą. Lecz na szczęście mój odruch kaszlowy zadziałał prawidłowo i po raz n-ty uratował mi życie. Thanks God!

A teraz nie dość, że mam gigantyczną hiperglikemię i pewnie niedługo się przekręcę, to jeszcze w uszach jak echo słyszę słowo wnuczka, i śmiem twierdzić, że doznałam czegoś na kształt PTSD. Chyba potrzebuję namiarów na dobrego psychiatrę ;]



piątek, 16 listopada 2012

tymczasem na zajęciach...

x: panie doktorze, czy można mieć jedną nieobecność na ćwiczeniach?
dr: jak pan możesz nawet zadawać tego typu pytania?! oczywiście, że nie można! ale gdybyś pan na ten przykład szedł jutro na randkę to bym zrozumiał...
dr: eee no to panie doktorze, bo ja mam jutro randkę o 8:00 rano... to mogę mieć tą jedną nieobecność?
dr: randka ze śniadaniem?
x: noooooo
dr: rozumiem, rozumiem... w takim razie baw się pan bezpiecznie!

poniedziałek, 12 listopada 2012

polująca mamusia

Rozmawiając z pacjentem trzeba być przygotowanym dosłownie na wszystko. Każdy jest indywidualnością samą w sobie, dlatego też zawsze należy mieć się na baczności. Z naciskiem na zawsze... Nawet gdy po raz n-ty wykonujemy ten sam schemat i chcąc nie chcąc popadamy w pewną rutynę, to na tysiac standardowych sytuacji trafi się nam jedna wprawiająca nas w osłupienie. 

***

Zostałam wysłana celem namierzenia świeżo upieczonej pacjentki, zebrania z nią wywiadu, skompletowania dokumentacji i uzyskania jej autorskiego podpisu na stosie papierów. Zlokalizowanie owej pani zajęło mi dobre parę minut, ponieważ nie dość, że na korytarzach pałętało się mnóstwo osób, to jeszcze na dodatek akurat moja "ofiara" musiała wpaść na pomysł by w spokoju poczekać aż natłok się zmniejszy i zeszła sobie piętro niżej.

Na pierwszy rzut oka nie sposób było nie zauważyć starannie poukładanych wokół niej tobołków zapełnionych zapewne różnorakimi bibelotami, przyborami toaletowymi czy też ciuchami na zmianę. Sama pani była w wieku 50+ z nienagannym makijażem, sprawiająca wrażenie pochodzenia z wyższych sfer. Rzadko spotyka się teraz aż tak zadbane kobiety. Wręczyła mi skierowanie od lekarza prowadzącego (uff, jest ktoś, kto pisze gorzej niż ja), opowiedziała mi swoją historię i przy okazji zasypała pytaniami w stylu co z mną teraz będzie, help me ajm dajing. Gdy przebrnęłyśmy przez wszystko i wydawało mi się, iż nasza rozmowa dotarła do momentu, w którym należy powiedzieć - dziękuję i zapraszam na salę, pielęgniarka za moment do pani zajrzy - przytrzymała mnie za rękę i konspiracyjnym szeptem spytała:

ona: a widziała pani gdzieś mojego syna?
ja: nie
ona: jak jest potrzebny to nigdy go nie ma!
ja: na pewno zaraz się znajdzie, przepraszam, ale muszę już iść
ona: momencik, pani doktor tu poczeka 

(w oka mgnieniu wyciągnęła telefon i po niego zadzwoniła; gość zjawił się szybciej niż się tego spodziewałam)

ona: przedstawiam pani mojego Michałka...
synek: mamoo...
ona: ...skończył prawo z wyróżnieniem, ma co prawda 35 lat, lecz wiek w dzisiejszych czasach nie gra roli, zgodzi się pani ze mną?
ja: (jeny, wtf?!) eee w pewnym sensie tak; miło było pana poznać, lecz sam pan rozumie - obowiązki wzywają; do widzenia państwu

(i już się obracałam na pięcie, i wykonywałam pierwszy krok by jak najszybciej oddalić się w nieznanym kierunku, gdy za plecami usłyszałam...)

ona: niech już pani ucieka jak pani tak bardzo musi, ale proszę pamiętać, że świetnie by pani do niego pasowała! wprost idealna byłaby z was para! on mnie tu będzie codziennie odwiedzał! co-dzien-nie! bo mój Michałek...
synek: mamo, na litość boską! znowu mi to robisz!  




czwartek, 8 listopada 2012

jak żyć?


Będąc małym dzieckiem miałam tysiąc pięćset sto dziewięćset pomysłów na przyszły zawód. Wszystko mi się podobało. Chciałam być baletnicą, bo właśnie od klasyki rozpoczęła się moja przygoda z tańcem. W wieku sześciu lat rodzice zaprowadzili mnie na pierwszą w życiu próbę i tak mi się to spodobało, że z małymi przerwami praktykuję to po dziś dzień. Byłam jednak nad wyraz rozsądną dziewczynką i wiedziałam, że z tej mąki raczej chleba nie będzie i że trzeba coś więcej osiągnąć niż tylko przewalać się po scenie. 

Tak więc tancerkę zastąpiła kariera w modelingu. Skończyła się ona zanim się tak na dobrą sprawę rozpoczęła. W zasadzie trafiło ją z chwilą brutalnego odkrycia, iż moje geny nie zrobią ze mnie wysokiego wieszaka pozbawionego mimiki twarzy. Jakoś zbytnio mnie to nie zraziło i wymyśliłam sobie, że będę mechanikiem samochodowym. Spędzałam wówczas mnóstwo czasu w garażu i na warsztacie z tatą pasjonatem, także nic dziwnego, że zapragnęłam iść w jego ślady. Tylko mama lekko kręciła nosem... 

Jednak i na nią przyszła pora, ponieważ po erze fascynacji motoryzacją nastała era nowojorskiej giełdy. Wszak makler nie jest dostępny dla przeciętnego Kowalskiego, a poza tym wymaga kombinatorstwa i dodatkowo w zestawie dołączona jest adrenalina w różnych dawkach. A adrenalinkę lubimy bardzo. Na ówczesną porę wydawało się to wystarczająco satysfakcjonujące.

Gdzieś w gimbazie zrodził mi się pomysł zdobycia uprawnień tłumacza. Fucha świetna, predyspozycje miałam, umiejętności również, nauka nie stanowiła problemu, czemu by nie pójść w tym kierunku? Pech chciał, że zmieniły się przepisy oraz zasady przeprowadzania egzaminów, nie wystarczało już swobodnie mówić i myśleć w obcym języku. Musiałabym wybrać filologię stosowaną by móc się ubiegać o stosowne papiery, a na nią pójść nie chciałam i całość spaliła na panewce. Stanęłam w martwym punkcie i tak sobie stałam dobrych parę miesięcy. 

Pewnego poranka obudziłam się z iście irracjonalnym pomysłem. Ni to z gruszki, ni z pietruszki zupełnie mi odbiło i niespodziewanie zamarzyła mi się medycyna. Nie byłam w stanie racjonalnie wytłumaczyć swojego wyboru. Chciałam, bo tak i nie było mowy o jakiejkolwiek dyskusji. Uparłam się jak bury osioł i nie chciałam słuchać, że porywam się z motyką na księżyc. Bo nie miałam pleców, rodzinnych tradycji, lekarskich znajomych, bo nie wiedziałam z czym to się wiąże, jak to wygląda od środka, że nie jest tak bajkowo jak w ostrym dyżurze, bla bla bla. Robiło mi się nawet mdło (choć nigdy nie zemdlałam!) na widok pobierania krwi, ale to tylko taki mały nic nieznaczący szczegół... Lecz się zawzięłam, gdyż jak to? Ja nie dam rady? Ach te wygórowane ambicje. ;> Jak doskonale widać na załączonym obrazku właśnie udowadniam sobie i innym, że jak się chce to można wszystko. Ale... 

Ale znowu niedługo będę musiała wybrać. I w tym momencie kompletnie nie wiem która droga jest dla mnie najodpowiedniejsza. Jacy szczęśliwi są ludzie, którzy od początku do końca konsekwentnie trzymają się swojego wyboru. W momencie rozpoczynania studiów też zaliczałam się do tej grupy. Dumnie deklarowałam, iż bejby to mój docelowy target. Z biegiem czasu traciłam na pewności. A aktualnie wiem tylko, że nie chciałabym parać się dorosłymi ludźmi w POZtach (z całym szacunkiem dla rodzinnych i internistów). Gdybym nie trafiła na pasjonatów w nie-pediatrycznych dziedzinach, to z dużym prawdopodobieństwem teraz nie miałabym takiego dylematu. Jakimś cudownym zbiegiem okoliczności dane mi było poznać wielu naprawdę wspaniałych doktorów, którzy odkryli przede mną zupełnie nieznane dotychczas rejony medycznego świata, wzbudzając przy tym niemałą ciekawość i w pewnym sensie burząc mój perfekcyjnie poukładany zawodowy plan. Ilekroć teraz ktoś zadaje mi pytanie o planowaną speckę to wzruszam ramionami. Choć przyznaję z ręką na sercu, że czasami mam przeogromną ochotę zabić owego delikwenta wzrokiem.  Przecież w każdym z nas drzemie instynkt mordercy. :P 

Heh, przez swoje durnowate niezdecydowanie i mętlik w głowie mam niezłą rozkminę na kolejne dwa lata. I jak tu żyć w świętym spokoju? ;)




poniedziałek, 5 listopada 2012

everything changes...

Czasami jest tak, że kogoś długo nie widzimy i zupełnie nie odczuwamy jego braku. 

Znów innym razem kogoś nam brakuje i niby na co dzień funkcjonujemy tak jak zawsze, niby jest normalnie, lecz jednak odczuwamy swoistą pustkę. Bo byliśmy przyzwyczajeni do danego standardu, do jakiejś tam rutyny, a teraz ów standard rozpłynął się w powietrzu i przestał istnieć. Wtedy reorganizujemy sobie codzienność. Trochę to trwa, bo jest to proces ciągły. Po drodze zaliczamy drobne wpadki, uczymy się na błędach, wyciągamy wnioski, gromadzimy doświadczenia, lecz dzielnie maszerujemy do przodu, ponieważ naturalną koleją rzeczy jest chęć pozbierania się do kupy i ogarnięcia samego siebie. Potem nadchodzi charakterystyczny moment rozgraniczenia przeszłości od tego, co jest tu i teraz. Za pomocą wirtualnego markera malujemy za sobą grubą krechę i przestajemy oglądać się w tył. Było - minęło, coś się skończyło, ale coś nowego właśnie się rozpoczyna. Pojawia się nadzieja i delikatnie migoczący uśmiech na twarzy. Pogodnie spoglądamy w przyszłość.


Są też i takie sytuacje, iż ktoś stopniowo znika z naszego życia dając nam czas do oswojenia się z tym faktem by zupełnie niespodziewanie pojawić się w innych okolicznościach, w nieznanej nam dotychczas roli, i tak już pozostać. Jesteśmy zdziwieni, gdzieś tam w głębi siebie się cieszymy, gdyż odzyskaliśmy utracony kontakt i koniec końców dostosowujemy się do bieżących warunków. Wszystko wokół nas jest plastyczne i chcąc nie chcąc wszystko się zmienia. Zmieniamy się również i my. Dorastamy, dojrzewamy, modyfikacji ulega nasz punkt postrzegania świata. Nikt z nas nie chce się cofać, każdy pragnie się rozwijać, zaliczać kolejne levele życiowej gry. Teraźniejszość już nie wróci. Możemy zachowywać się asekuracyjnie, do wszystkiego podchodzić z dużym dystansem, po chłodnej analizie, lecz możemy również ryzykować i starać się ugrać więcej. Chyba kluczem do sukcesu jest uświadomienie sobie tego zjawiska. W sumie każdy z nas to wie, przynajmniej w teorii rozumie, ale czasami mam wrażenie, iż z akceptacją jest już ciut gorzej. Na coś się godzimy, którąś wersję wybieramy i takie też życie prowadzimy. Decyzja należy do nas - z jednej strony spokój oraz niemalże całkowita przewidywalność, a z drugiej emocjonalny roller coaster.