when there's no freaking cardiac output!

środa, 30 stycznia 2013

darmowy budzik

Jedziemy karetką. Pędzimy na łeb na szyję ściślej mówiąc. Mamy włączoną dyskotekę na dachu, a ja w ręce trzymam kartę wyjazdową. NZK. To mój pierwszy samodzielny dyżur na esce, w głowie mam miliard różnorakich myśli. Po mojej lewej stronie pan kierowca rzucający bluzgi na nieogarniętych ludzi za kółkiem. Po prawej milczący ratownik. 

Gapię się w szybę. Mkniemy właśnie przez wyludnioną i zapomnianą wioskę gdzieś na północy Polski. GPS dawno odmówił współpracy. Dyspozytorka przykazała nam za kapliczką skręcić w prawo, następnie w lewo, minąć remizę i za trzecim znakiem drogowym zjechać w boczną ścieżkę, potem ktoś ma już nami pokierować. Przy złamanym drzewie faktycznie czeka zniecierpliwiony jegomość, wskazuje nam drogę do chatki ukrytej na polanie.

Wyskakujemy z karetki, ratownik taszczy wszystkie torby mnie nie pozwalając nawet kiwnąć palcem, bo kobietom nie wypada dźwigać. Miło z jego strony, potem go pewnie uświadomię, że nie jestem z porcelany i chętnie mu pomogę skoro mamy działać zespołowo. Wpadamy do domu, na ziemi leży nieruchomo starszy chłopina. Oczy ma na wpół przymknięte. Obok niego klęczy zapłakana żona. Przykry obrazek. 

Bez serc, bez ducha, to szkieletów ludy. Ot tak mi się luźno skojarzyło. 

Dopadamy do pana, każdy wie co robić. Masujemy. Podłączamy AED. Zakładamy dojście. Podajemy magiczne mikstury. Tylko mi to qrwa nie umieraj na pierwszym dyżurze!  - myślę sobie i nieprzerwanie uciskam dalej. Maszyna ostrzega, że będzie strzelać. Zrozpaczona kobieta zostaje siłą odciągnięta w kąt, jeszcze tego by brakowało by i w nią rąbnęło wyładowanie. Wystarczy mi taki chaos jaki jest, nie potrzebuję większego burdelu. Huk pierwszego wyładowania przywołuje mnie do porządku. Ale co jest? Maszyna strzela znów i znów, i znów... 

łup, łup, łup! 
łup, łup, łup!
ŁUP! ŁUP! ŁUP!

Boże, ktoś wali mi w drzwi chyba. Nieee, ogarnij się dziewczyno, to tylko sen. Zieeew. Jednak ktoś wali w drzwi i trzeba wstać. Siódma rano, matko kochana nic nie widzę! Gdzie są moje okulary i kto mi zwinął szlafrok?!

sąsiadka: bry! zalało mi mieszkanie! to pewnie u pani się leje!
ja: przepraszam, ale co proszę?
sąsiadka: no mówię pani! po przeciwnej stronie korytarza piętro niżej mam zalane mieszkanie!
ja: szczerze wątpię by to u mnie się lało, ale sprawdzę, proszę wej... nie dokończyłam, bo babsko wparowało mi do środka by patrzeć mi na ręce
ja: widzi pani u mnie jest sucho! zieeew
sąsiadka: ale u mnie cały sufit jest mokry! i w mieszkaniu nade mną też jest sufit mokry!
ja: a myśli pani, że ode mnie woda sekretnymi połączeniami długości chińskiego muru z premedytacją najpierw zalewa mieszkanie na tym samym poziomie co i mój, a potem zalewa przy okazji też i panią?
no blondynka jak się patrzy...
sąsiadka: no ja pie*ole, mam zalane mieszkanie w cholerę proszę pani! a najgorsze jest to, że nade mną mieszka Murzynka i kompletnie się z nią dogadać nie mogę!

Heh, nie ma to jak sąsiedzka pomoc. Widać jak o mnie mimochodem dbają. I nawet budzenia przez telefon nie muszę zamawiać, bo sąsiad sam się zjawi i obudzi gdy trzeba, i gdy nie trzeba też. Ostatnio była akcja z pożarem, dziś z wodą, aż się boję pomyśleć co będzie w kolejnym odcinku blokowej telenoweli. 


niedziela, 27 stycznia 2013

idź łzawić gdzie indziej

Przez ostatnie pół godziny leżałam sztywno na łóżku. Bez ruchu. W sumie biorąc pod uwagę tematykę nadciągającego egzaminu mogę się pokusić o stwierdzenie, iż leżałam trupem z rękami ładnie złożonymi na klacie. Tylko krzyżyka mi brakowało czy tam świętego obrazka - whatever. Nie widziałam nic, nie słyszałam nic, prawie nie istniałam.

Wyglądam jak zombie. I czuje się jakby mnie ktoś przejechał czołgiem plus zupełnie gratisowo zanurzył w błocie. Dosłownie! Mam czerwone, lekko podpuchnięte oczęta z uwidocznioną prześliczną siatką naczyniową jakbym ryczała cały boży dzień, leje mi się z nosa ciurkiem i kicham średnio co pięć minut. Soczewki na cito dostały eksmisję z gałek, a makijaż został zamieniony na ubogą wersję no make up. Krople do oczu to moja nowa miłość, ponieważ gdyby nie one pewnie bym zginęła śmiercią tragiczną. 

A to wszystko przez tą cholerną alergię, która zazwyczaj pojawia się w momencie pylenia brzozy. Widać w tym roku postanowiła mnie zacząć gnębić nieco wcześniej i zaskoczyła tak jak zima zaskakuje drogowców, gdy śniegiem sypnie w maju.

Co mnie podkusiło żeby na luzie wcinać sobie marchewkę w ramach przedmetkowej diety. Wiedziałam, że jabłka czy nawet niewinne gruszki pochodzenia sklepowego są niemal równoznaczne z opuchniętymi ustami i swędzącym podniebieniem. Ok, spoko, to dosyć popularne alergeny, trzeba uważać co się gryzie. Jednak ostatnio podczas konsumowania sałatki owocowej na pewnej imprezie zaatakowało mnie kiwi. 

A teraz padło na pospolitą marchewkę. Na najzwyklejszą, pomarańczową, powykrzywianą marchewkę! No ja pieje! Co ja teraz będę jadła na kolację?!

Niech diabli wezmą alergię krzyżową!




PS. Mam na zbyciu kilka średniej wielkości marchewek, może ktoś chce?

środa, 23 stycznia 2013

sądówka time

Wiem już jak się ciąć by zrobić to skutecznie. Wiem też jak się ciąć by tylko zastraszyć otoczenie nie robiąc sobie przy tym krzywdy. Potrafię w mgnieniu oka wyczarować cztery najbardziej popularne pętle wisielcze, a także wymienić na wydechu etapy tonięcia. Miałam nawet ochotę tymczasowo nazwać własne kwiatki różami cmentarnymi z uwagi na podobieństwo barw, ale sobie darowałam.

Btw, byliście świadomi tego, że gdy ciało leży sobie w jakimś tam torfowisku i ulega rozkładowi, to kości robią się gumowe, i czarne, a włosy czerwone? Czad, c'nie? 

Hehe, sądówka nie powinna być ogólnodostępna. ;D

***


a tak dziś szłam do szpitala

poniedziałek, 21 stycznia 2013

zmarły czy żyjący - who cares

Wstałam dziś bladym świtem. O 6:00 rano tak dla jasności. Średnio przytomna ogarnęłam się na czas i wyruszyłam na spotkanie z mpk. Gdy tylko wyszłam przed blok zaczęłam żałować, że nie przypięłam sobie biegówek do butów. Albo że chociaż nie mam raków w torebce. Poniedziałek przywitał mnie z lekko kpiącym uśmiechem waląc śniegiem po oczach, bo oczywiście musiałam iść pod wiatr by mi za dobrze nie było. I do tego ta potwornie oślepiająca białość na każdym kroku. Już chyba bardziej oczojebnej barwy natura nie mogła wymyślić. Czas wprowadzić modę na przeciwsłoneczne narciarskie gogle.

Autobus przyjechał o czasie, ale tylko dlatego, że wsiadałam na jednym z pierwszych przystanków, więc nie miał realnych szans na spóźnienie. Za to jechał prawie pół godziny. A w zasadzie to wlókł się, gdyż to, co wyprawiał nie podpadało pod definicję jazdy. W normalnych warunkach podróż zajęłaby mi maksymalnie dwanaście minut, piechotą na szpilkach tak ze dwadzieścia najwyżej. Lecz dziś dane mi było rozkoszować się ogrzewaniem włączonym na fulla oraz towarzystwem chuchających, kaszlących i kichających współpasażerów. Wiedziałam, iż miejska komunikacja dba o swoich klientów, osobiście poczułam się dziś odpowiednio dopieszczona. W sumie to powinnam się cieszyć, ponieważ moja baza zimowych wirusów została zaktualizowana totalnie za free. Ot, taka styczniowa promocja. Miodzio. 


Wysiadłam w punkcie swojego przeznaczenia i co zobaczyłam? Ano traktor. Jechał sobie na luzaku drogą. Z założenia miał odśnieżać ulice. Celowo napisałam z założenia, bo pług miał podniesiony i pewnie tak tylko sobie przejeżdżał dla ogólnej uciechy mieszkańców tego zacnego miasta. Witki mi opadły i doszłam do wniosku, że ja to chcę do mamy! 

***

siedzimy w gabinecie bezproduktywnie zużywając tlen

pielęgniarka: pani doktor, bo zarejestrował się pacjent jakiś taki dziwny
dr: no i?
pielęgniarka: no i w komputerze mi pika jakiś błąd
dr: pokaż no pani kartotekę...
wzięła kartę do ręki i przeczytawszy na głos nazwisko zmarszczyła czoło, po czym zatopiła się w głębokiej rozkminie udając, że myśli
dr: tylko wie pani, bo on nie żyje
pielęgniarka: no co też pani doktor mówi! przecież dziś dzwonił rano!
dr: mówię pani umarł w zeszłym roku
pielęgniarka: no to co ja mam teraz z tym komputerem zrobić jak umarł, a ma przyjść?
my: o.O

Dopiero później się okazało, że pacjent z zaświatów to tak naprawdę jego żyjąca jeszcze żona. Pewnie dziadkowi na złość się zmarło i teraz przewraca się ze śmiechu w grobie. Bo niby informatyzacja i inne szmery bajery, a standardowy burdel w papierach jak był tak i jest. I idę o zakład, iż trwać będzie po wsze czasy.

wtorek, 15 stycznia 2013

co będzie dalej?!


Aż mnie zmroziło. Przeglądam sobie wczoraj wiadomości i uderzył mnie po oczach pewien nagłówek - eutanazja bliźniaków. Nie, nie, nie... źle przeczytałam, bo jak to tak. Klikam i czytam. I nie wierzę w to co czytam. 

Dwóch głuchoniemych 45-latków zdecydowało się umrzeć razem, gdy okazało się, że tracą wzrok. 

Pomijając już kwestie światopoglądowe, wyznawaną wiarę czy osobiste przekonania nie byłam w stanie wydukać z siebie żadnego konstruktywnego zdania. Ba, nawet słowa! Żuchwa mi opadła, a zaskoczenie sięgnęło zenitu. W głowie miałam pulsującą ciszę i przez moment wgapiałam się w monitor w totalnym zawieszeniu.


Eutanazja podobnie jak i aborcja - temat rzeka. Ilu ludzi - tyle opinii. Każda inna. Każda ma być lepsza. I jak zawsze próbuję postawić się w butach drugiego człowieka, to w tej sytuacji nie potrafię. Starałam się być obiektywna - naprawdę, lecz cholera wzięła moją wypracowaną bezstronność i autentycznie zrobiło mi się ich żal. 

Myślałam jednak, że jestem w miarę tolerancyjna. Że jestem w stanie przynajmniej w teorii zrozumieć ideę zwolenników eutanazji. Bo każdy ma prawo do własnego zdania i to, że go nie podzielam nie czyni z niego momentalnie mojego wroga numer jeden, którego muszę zwalczać, i na siłę nawracać. Bo przecież nie o to w tym chodzi. Lecz w moim odczuciu została tu naruszona kolejna granica i boję się pomyśleć jaki będzie następny krok na drodze do szeroko pojętej wolności. Bo przecież oni nie byli śmiertelnie chorzy, nie byli zdominowani przez fizyczny ból, nie byli uzależnieni od innych, nie byli przykuci do łóżka, nie byli uporczywie podtrzymywani... 

Nie mogę tego zrozumieć. No nie mogę. Może dlatego, że uważam, że nikt nie ma prawa życia odbierać, że jako przyszły lekarz będę to życie ratować, że dla mnie to zwyczajnie podpada pod paragraf. Heh... 

Moim jedynym skojarzeniem był zwrot zasłyszany kiedyś na zajęciach z genetyki: celowa eliminacja jednostek słabszych z puli społeczeństwa.

czwartek, 10 stycznia 2013

a może by tak być jak McDreamy?

Neurochirurgia. Tętniaki, guzy mózgu, dziwne zespoły i objawy. Sami faceci, każdy kolejny stara się pobić poprzednika wysublimowanym poczuciem humoru. Był już dowcip o najlepszym kochanku, o zasadności noszenia maseczek podczas operacji, o oblizywaniu noża, o podwójnej ślepej próbie i tak dalej aż do znudzenia. To tak tytułem wstępu. 

Obchód. Na oko ogonek dwudziestoosobowy, w kolejności profesor i jego świta, szeregowi lekarze, chłopczyna na rezydenturze i my - banda nieokrzesanych studentów. Nie ma co się nawet pchać do sali chorych, gdyż nim dochodzimy do drzwi - profesor już z nich wychodzi. Więc ciągniemy się jak smród po gaciach dynastia Jagiellonów za resztą korowodu starając się nie plątać pod nogami. 

Ni stąd ni zowąd znalazłam się jednak w jednej z końcowych sal, stanęłam pod ścianą i próbowałam być niewidzialna. Na środkowym łóżku leżał pan przed trzydziestką, który zdecydował się wyłamać z niepisanej konwencji niezadawania pytań samemu profesorowi.


prof.: jak się pan dziś czuje?
pacjent: dziękuję, odpukać dobrze
prof.: dziś wypiszemy pana do domu
pacjent: jak to?
prof.: pana doktor prowadzący poinformuje pana co i jak
pacjent: nie zaproponują mi państwo żadnego leczenia?
prof.: raczej nie
pacjent: a gamma knife? 
prof.: o.O 
tłum: oooo jaaaa o.O
pacjent: bo czytałem, że jest to metoda skuteczna
prof.: zwracając się w moją stronę: za co odpowiedzialny jest przede wszystkim pień mózgu?
ja: Boże za co?! dlaczego ja? znajdują się w nim ważne dla życia ośrodki, między innymi oddychania i krążenia
prof.: da się bez niego żyć?
ja: nie
prof: a robak?
ja: odpowiada chociażby za koordynację ruchową i...
prof.: zwracając się do pacjenta: proszę pana, ma pan bardzo dużego naczyniaka, który umiejscowiony jest na pograniczu robaka i pnia mózgu; jak pan usłyszał są to bardzo ważne dla życia struktury; w mojej opinii naczyniak nie kwalifikuje się do wspomnianego przez pana noża gamma; według mnie ryzyko, że zakrwawi jest zdecydowanie mniejsze niż ryzyko powikłań ewentualnego zabiegu operacyjnego
pacjent: rozumiem, że mam z tym żyć - tak po prostu;
dziękuję za rozjaśnienie mojej sytuacji
prof.: proszę bardzo, do widzenia panu
tłum: oooo profesor przemówił

dr: a wie pani dlaczego chirurdzy są takimi dobrymi kochankami?
ja: oho - zaczyna się :P
dr: a pani to wygląda mi na taką konkretną i zdecydowaną kobietę, to pewnie pani też wie, że chirurdzy należą do najbardziej zdecydowanych i konkretnych ludzi, prawda? a konkretni ludzie się przyciągają ;) tylko proszę się nas nie bać! ;D
ja: tiaaa...

poniedziałek, 7 stycznia 2013

aj ti


Tytuł nieco zdradliwy, gdyż nie będzie ani o przemyśle IT, ani o systemach komputerowych, ani tym bardziej o nowinkach technologicznych. Będzie zaś o intensywnej terapii. 

Zostałam niedawno określona słowami bezuczuciowa i bezduszna. I może nawet coś w tym z prawdy jest, gdyby nie fakt, iż zostało to wypowiedziane w bardzo specyficznym miejscu. Akcja była osadzona w scenerii OITu, a konkretniej mówiąc w otoczeniu szeregu łózek, z których większość była pozajmowana przez nieprzytomnych pacjentów z kilometrami różnorakich rurek powpychanych wszędzie tam, gdzie to tylko było możliwe. A ja? A ja wykazałam żywe zainteresowanie. A trzeba wiedzieć, iż poza bejbami mało co mnie kręci. I cóż ja na to poradzę, że byłam ciekawa co do czego służy, jak działa, jaki ciąg zdarzeń doprowadził do takiego, a nie innego stanu danego chorego?

Bo w końcu kiedyś może mi się to przydać i nie będzie obok mnie kogoś, kto mógłby mi pomóc. Bo należy wiedzieć jak najwięcej zwłaszcza w temacie ALSu. Bo głupio nie czaić znaczenia cyferek na monitorach. Bo fajnie zdawać sobie sprawę nawet z tak głupiego faktu, iż odklejone elektrody mogą sygnalizować zatrzymanie i zamiast od razu wpadać w histerię, i wznosić oczy ku niebu lepiej dać sobie czas, i looknąć czy faktycznie owe elektrody siedzą na właściwym dla nich miejscu.

Zarzut nie posiadania emocji i bycia niewspółczującą był zupełnie nietrafiony, co spotkało się w sumie od razu z krótkotrwałym grupowym małym fochem. No bo co jest właściwszą reakcją - chęć wyniesienia czegoś z zajęć w kontekście wykorzystania tego w przyszłości czy może lamentowanie, wycofanie i ronienie łez pod ścianą? Bo albo ja jestem rzeczywiście niewrażliwa na krzywdę cierpiącego człowieka, albo to oni przeginają i za bardzo angażują się emocjonalnie. Współczucie współczuciem, lecz nie można, ba - nie powinno się wszystkiego brać do siebie i przeżywać raz za razem, ponieważ w konsekwencji się zwariuje, i pogrąży w głębokiej depresji, a wtedy nawet najlepszy psychiatra w mieście nie pomoże. Nie twierdzę bynajmniej, że najzdrowsze jest podejście typowo mechaniczne niczym z góry zaprogramowany robot. Bo tak nie jest. Najlepiej znaleźć osobisty złoty środek, swoją prywatną receptę na wypośrodkowanie reakcji. Ale nie można pozwolić by naszym zachowaniem rządziły tylko i wyłącznie uczucia, bo to my mamy się trzymać w garści i mieć obiektywne spojrzenie na chorego, a nie chory ma nas poklepywać po ramieniu, i podtrzymywać na duchu. Praca pracą, a prywatne emocje prywatnymi emocjami. Takie jest moje zdanie - poprawcie mnie jeśli się mylę.

***

Telefon z SORu, pacjent w stanie ciężkim, nie oddycha sam, bez kontaktu, mamy się przygotować. Za minutę czy dwie kolejny telefon - trzeba było go zabrać na cito na salę operacyjną, bo się okazało, że ma masywny krwotok do brzucha, więc musimy poczekać. Ok, stanowisko gotowe, zespół się zebrał, każdy wie co ma robić. Mija kolejna bliżej nieokreślona jednostka czasu, drzwi się otwierają, wjeżdża chory. 

Takich oczu szopa to ja w życiu jeszcze nie widziałam! - to była pierwsza myśl, która pojawiła się w mojej głowie. W mgnieniu oka poszkodowany pacjent został zainstalowany na wyznaczonym miejscu, podpięty pod aparaturę, przyłączony do tryliarda przewodów, rurek i rureczek, przez które albo coś się miało wlewać, albo wylewać. Doktor dowodzący ze skupieniem słuchał informacji, które padały z ust lekarza przekazującego poszkodowanego z prędkością wystrzeliwanych w serii pocisków z karabinu maszynowego. Do nas docierały strzępki...

wypadek, przejście, roztrzaskana miednica, sztywne niereagujące źrenice, ciśnienie w podłodze, wstrząs, trendelenburg, uraz na poziomie C2, przypuszczalne rokowanie... 

ponoć nie słychać jednego płuca --> bach już ktoś osłuchuje porównawczo
podejrzenie odmy --> ciach usg + chirurg czekajacy w pogotowiu
w badaniach wyszedł za wysoki potas --> pyk insulina poszła

Monitory zaczynają pipczeć --> błyskawiczne ogarnięcie wyświetlanych wartości i jeszcze szybsza decyzja --> toczymy, wciskamy leki, naprawiamy by chociaż jakoś ustabilizować sytuację, by wygrać z czasem, by przechytrzyć naturę.

Rodzina pacjenta w napięciu czeka za drzwiami. Roztrzęsieni, zdezorientowani, zagubieni. I jak w takim momencie znaleźć odpowiednio wyważone słowa by poinformować ich o fatycznym stanie, o realnych szansach przeżycia? W delikatny aczkolwiek wyczerpujący sposób? Tak by wiedzieli na czym stoją? Jak ich przygotować do ewentualności śmierci bliskiej im przecież osoby? Jak powiedzieć, że powinni się pożegnać, bo być może to są ich ostatnie wspólne chwile? No jak? Gdzie mamy się tego nauczyć? I kto ma nas tego nauczyć?

Heh...

Szczerze podziwiam lekarza, który w niesamowicie taktowny i profesjonalny sposób przeprowadził z nimi szalenie trudną rozmowę dbając przy tym, by mimo otaczającego ich chaosu oraz niespodziewanych i niewątpliwie tragicznych wydarzeń czuli się choć w miarę stabilnie, i by nie mieli wrażenia, iż są pozostawieni sami sobie. Nie było w nim nic z wyższości, nic z suchych oraz wyzutych z emocji słów, nie wykonywał sztucznych czy też nadmiernie ekspresyjnych gestów, nie potraktował ich schematycznie ani na odwal. Był w tym wszystkim po prostu ludzki. Chciałabym kiedyś być taka jak on i nie zatracić się w rutynie.

***

Heh anestezjo - kusisz i kusisz...




czwartek, 3 stycznia 2013

pracownik miesiąca

Ekhm... Powoli wracam do świata żywych. Święta oraz sylwester obfitowały w natłok przeróżnych zdarzeń, którym towarzyszyło lekkie znieczulenie. Wszak kiedyś musiałam nadrobić czas poświęcony na wkuwanie pediatrii, dlatego końcówka grudnia wydała mi się na to najodpowiedniejsza i troszkę zaszalałam. 


Na uczelni mam free time jeszcze do niedzieli, więc luuuz. Potem tylko tydzień zajęć i znów 3 (słownie t-r-z-y!) tygodnie wolnego! ;D Hejterzy mogą mnie teraz za to hejtować do woli, lecz cóż zrobić - takie życie. W końcu Wy macie tylko zwykłą sesję, ja mam perspektywę dziewięciu egzaminów pod rząd, więc będę się szczycić każdym jednym dniem wolnym. :P A co! Wolno mi :P


***

przy jednym z wielu podwieczorków, towarzystwo jest w stanie, w którym nie wolno prowadzić pojazdów mechanicznych ;)

x: kaszle
y: ej, zakrztusił się! hahahahaha!
x: kaszle dalej
z: a mama mówiła żeby ręce do góry dać! 
p: wszystkie rączki w górę!
tłum: macha rękami niczym na koncercie rockowym
x: kaszle dalej i robi się lekko czerwony na twarzy
y: ej, a może za nogi go i do góry nogami, i będziemy potrząsać?
z: jak lalkę! hahahaha!
p: jak misia!
r: nieee.... nie maaaamy drabiny, toć on duuuży jest
ja: wstałam od stołu i przez nikogo nie zauważona uderzyłam krztuszącego się delikwenta między łopatki; nie pomogło za pierwszym razem, uderzyłam mocniej i zadziałało; z buzi czerwonego gościa wyleciała jak z prawdziwej wyrzutni rakietowej żelka, która utknęła mu w gardle
y: buuuu... i musiałaś nam popsuć zabawę! 
tłum: foch!
ja: o.O 
x: łapiąc powietrze - dzięks

***

x: to teraz wypijmy za zdrowie zgromadzonych gości!
tłum: zdrowie! zdrowie!
y: to co mała? będziesz nas leczyć, taaak?
ja: no raczej nie
z: how come?
ja: przecież wypiliście swoje zdrowie, więc niejako zmniejszyliście mi potencjalny target chorych i smarkających ludzi
z: ma skołowaną minę...
y: hahahahaha target hahahahaha jakie fajne słówko!
tłum: hahahahaha
r: mała co słówkiem szpanuje!
tłum: hahahahaha
z: aaaaaaaaa czaję już! że niby jak będziemy zdrowi to nas leczyć nie będziesz! hahahahaha!
tłum: you don't say 

***

dzień po sylwestrze

x: nie pije już więcej
ja: no coś ty!
x: błagam nie tak głośno...
ja: eee tam
x: serio, nigdy więcej nie tknę do ust alkoholu
ja: nie opowiadaj głupot
x: alkohol to złoooo... daj mi wody, bo usycham! królestwo za wodę!
ja: nooo dobra, jak tam chcesz
x: co dobra?
ja: nic
x: mów!
ja: ale co?
x: mów o co ci chodzi!
ja: bo z tego co mówisz wynika, że w moje urodziny nie wypijesz za moje zdrowie... :(
x: pal licho z noworocznymi postanowieniami! powiedz tylko gdzie i kiedy, a będę!
ja: ;D