when there's no freaking cardiac output!

poniedziałek, 7 stycznia 2013

aj ti


Tytuł nieco zdradliwy, gdyż nie będzie ani o przemyśle IT, ani o systemach komputerowych, ani tym bardziej o nowinkach technologicznych. Będzie zaś o intensywnej terapii. 

Zostałam niedawno określona słowami bezuczuciowa i bezduszna. I może nawet coś w tym z prawdy jest, gdyby nie fakt, iż zostało to wypowiedziane w bardzo specyficznym miejscu. Akcja była osadzona w scenerii OITu, a konkretniej mówiąc w otoczeniu szeregu łózek, z których większość była pozajmowana przez nieprzytomnych pacjentów z kilometrami różnorakich rurek powpychanych wszędzie tam, gdzie to tylko było możliwe. A ja? A ja wykazałam żywe zainteresowanie. A trzeba wiedzieć, iż poza bejbami mało co mnie kręci. I cóż ja na to poradzę, że byłam ciekawa co do czego służy, jak działa, jaki ciąg zdarzeń doprowadził do takiego, a nie innego stanu danego chorego?

Bo w końcu kiedyś może mi się to przydać i nie będzie obok mnie kogoś, kto mógłby mi pomóc. Bo należy wiedzieć jak najwięcej zwłaszcza w temacie ALSu. Bo głupio nie czaić znaczenia cyferek na monitorach. Bo fajnie zdawać sobie sprawę nawet z tak głupiego faktu, iż odklejone elektrody mogą sygnalizować zatrzymanie i zamiast od razu wpadać w histerię, i wznosić oczy ku niebu lepiej dać sobie czas, i looknąć czy faktycznie owe elektrody siedzą na właściwym dla nich miejscu.

Zarzut nie posiadania emocji i bycia niewspółczującą był zupełnie nietrafiony, co spotkało się w sumie od razu z krótkotrwałym grupowym małym fochem. No bo co jest właściwszą reakcją - chęć wyniesienia czegoś z zajęć w kontekście wykorzystania tego w przyszłości czy może lamentowanie, wycofanie i ronienie łez pod ścianą? Bo albo ja jestem rzeczywiście niewrażliwa na krzywdę cierpiącego człowieka, albo to oni przeginają i za bardzo angażują się emocjonalnie. Współczucie współczuciem, lecz nie można, ba - nie powinno się wszystkiego brać do siebie i przeżywać raz za razem, ponieważ w konsekwencji się zwariuje, i pogrąży w głębokiej depresji, a wtedy nawet najlepszy psychiatra w mieście nie pomoże. Nie twierdzę bynajmniej, że najzdrowsze jest podejście typowo mechaniczne niczym z góry zaprogramowany robot. Bo tak nie jest. Najlepiej znaleźć osobisty złoty środek, swoją prywatną receptę na wypośrodkowanie reakcji. Ale nie można pozwolić by naszym zachowaniem rządziły tylko i wyłącznie uczucia, bo to my mamy się trzymać w garści i mieć obiektywne spojrzenie na chorego, a nie chory ma nas poklepywać po ramieniu, i podtrzymywać na duchu. Praca pracą, a prywatne emocje prywatnymi emocjami. Takie jest moje zdanie - poprawcie mnie jeśli się mylę.

***

Telefon z SORu, pacjent w stanie ciężkim, nie oddycha sam, bez kontaktu, mamy się przygotować. Za minutę czy dwie kolejny telefon - trzeba było go zabrać na cito na salę operacyjną, bo się okazało, że ma masywny krwotok do brzucha, więc musimy poczekać. Ok, stanowisko gotowe, zespół się zebrał, każdy wie co ma robić. Mija kolejna bliżej nieokreślona jednostka czasu, drzwi się otwierają, wjeżdża chory. 

Takich oczu szopa to ja w życiu jeszcze nie widziałam! - to była pierwsza myśl, która pojawiła się w mojej głowie. W mgnieniu oka poszkodowany pacjent został zainstalowany na wyznaczonym miejscu, podpięty pod aparaturę, przyłączony do tryliarda przewodów, rurek i rureczek, przez które albo coś się miało wlewać, albo wylewać. Doktor dowodzący ze skupieniem słuchał informacji, które padały z ust lekarza przekazującego poszkodowanego z prędkością wystrzeliwanych w serii pocisków z karabinu maszynowego. Do nas docierały strzępki...

wypadek, przejście, roztrzaskana miednica, sztywne niereagujące źrenice, ciśnienie w podłodze, wstrząs, trendelenburg, uraz na poziomie C2, przypuszczalne rokowanie... 

ponoć nie słychać jednego płuca --> bach już ktoś osłuchuje porównawczo
podejrzenie odmy --> ciach usg + chirurg czekajacy w pogotowiu
w badaniach wyszedł za wysoki potas --> pyk insulina poszła

Monitory zaczynają pipczeć --> błyskawiczne ogarnięcie wyświetlanych wartości i jeszcze szybsza decyzja --> toczymy, wciskamy leki, naprawiamy by chociaż jakoś ustabilizować sytuację, by wygrać z czasem, by przechytrzyć naturę.

Rodzina pacjenta w napięciu czeka za drzwiami. Roztrzęsieni, zdezorientowani, zagubieni. I jak w takim momencie znaleźć odpowiednio wyważone słowa by poinformować ich o fatycznym stanie, o realnych szansach przeżycia? W delikatny aczkolwiek wyczerpujący sposób? Tak by wiedzieli na czym stoją? Jak ich przygotować do ewentualności śmierci bliskiej im przecież osoby? Jak powiedzieć, że powinni się pożegnać, bo być może to są ich ostatnie wspólne chwile? No jak? Gdzie mamy się tego nauczyć? I kto ma nas tego nauczyć?

Heh...

Szczerze podziwiam lekarza, który w niesamowicie taktowny i profesjonalny sposób przeprowadził z nimi szalenie trudną rozmowę dbając przy tym, by mimo otaczającego ich chaosu oraz niespodziewanych i niewątpliwie tragicznych wydarzeń czuli się choć w miarę stabilnie, i by nie mieli wrażenia, iż są pozostawieni sami sobie. Nie było w nim nic z wyższości, nic z suchych oraz wyzutych z emocji słów, nie wykonywał sztucznych czy też nadmiernie ekspresyjnych gestów, nie potraktował ich schematycznie ani na odwal. Był w tym wszystkim po prostu ludzki. Chciałabym kiedyś być taka jak on i nie zatracić się w rutynie.

***

Heh anestezjo - kusisz i kusisz...




22 komentarze:

  1. Yyy 'oczy szopa' to termin paramedyczny?
    Myślałam, że macie jakieś zajęcia psychologiczno-savoir-vivrowe, w ramach których serwują naukę o sposobach powiadamiania pacjentów o zgonach bliskich i etc.(jestem bardzo naiwna - czy to się leczy?;)
    ps. a pacjent przeżył?

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. oczy szopa to inaczej krwiak okularowy powstający przy urazach głowy (złamaniach przedniego dołu czaszki;), a wygląda to tak jakby ktoś miał bardzo mocno podbite oczy;

      o mniej więcej tak:

      http://www.accessmedicine.net/loadBinary.aspx?name=knoo3&filename=knoo3_c001f003t.jpg

      a pacjent niestety zmarł w niedługim czasie;

      Usuń
    2. zajęcia psychologiczne.... tak było coś takiego... ale sam prowadzący nie wiedział po co one są...

      Usuń
    3. u nas prowadzący nie ogarniał sam siebie, więc to był totalny odlot :/

      Usuń
  2. Nie mam pojęcia, jaki powinien być lekarz w chwili, gdy przekazuje te najgorsze wiadomości.

    I tak się właśnie zastanawiam... jeśli czeka mnie niedługo przyjęcie złej wiadomości (po biopsji), to jak chcę, by mi to przekazano? Z jednej strony nie chcę owijania w bawełnę. Z drugiej chyba nie zniosę rzuconego tego tak... z grubej rury.

    Jakiś złoty środek? Chyba takiego nie ma.

    Wiem tylko to, że podziwiam lekarzy, którzy takie ekstremalne wiadomości przekazują, a osoby do których te słowa są kierowane, nie znienawidzają lekarzy w jednej chwili :-)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Tego typu sytuacje wymagają niesamowitego wyczucia i empatii. I indywidualnego podejścia do człowieka. A to wszystko przychodzi wraz z doświadczeniem zdobywanym chcąc czy nie na 'żywym' organizmie. Nie ma co - to jedna z najtrudniejszych umiejętności jakie będę musiała w sobie rozwinąć nie chcąc dokładać ludziom niepotrzebnego bólu związanego z przyjęciem przykrych rewelacji...

      Osobiście gdybym miała wybierać wolałabym usłyszeć suche fakty niż fakty w jakiś tam sposób ponaginane lub przemilczane/niedopowiedziane. Ale ja zawsze miałam coś nie tak z głową i preferowałam się trzymać twardych informacji odrzucając zbędne emocje :P Ot, taka skamieniała racjonalistka ze mnie.

      A Ty przecież miałaś myśleć pozytywnie, czyż nie? :)

      Usuń
    2. Ależ ja myślę pozytywnie! Serio!
      Tak się po prostu zamyśliłam w związku z Twoimi słowami w notce :)

      Usuń
  3. Sądzę, że brak okazywania uczuć przez lekarza jest lepszy niż uczucia negatywne czy przesadne angażowanie się w emocje innych.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Chyba popadanie w skrajność nie jest tu kluczem do sukcesu.

      Być może zwyczajnie trzeba "to coś" w sobie mieć by pacjent nie poczuł się olany i potraktowany przedmiotowo jednocześnie samemu nie angażując się za bardzo emocjonalnie w dany przypadek.

      Usuń
    2. też uważam, że nadmierne podpadnie w skrajności nic nie da... angażować się za bardzo nie ma co

      Usuń
  4. Nie dziwię się, że wykazujesz zainteresowanie - trzeba po trochu ogarniać wszystko (chociażby podstawy), choćby po to, żeby sobie kiedyś wiochy nie narobić przed specjalistą, a i być może komuś tym życie uratować.

    Jak czytam o tych odklejonych elektrodach to mi Waria przed oczami staje :D

    To jest właśnie podstawowy problem - nikt nam nie mówi, jak rozmawiać z pacjentem, jak mu przekazać złe wieści, czy też dobre, czy niepewne. A potem mamy iść do pracy i PO PROSTU to umieć. To powinno być głównym tematem zajęć, które nazywają się psychologia lekarska, a nie rysowanie jakichś zegarów i robienie różnych testów na osobowość.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Zupełnie zapomniałam o tej scenie! :P A tak przy okazji to mnie chyba do tej pory najbardziej zapadł w pamięci poród windowy ;D No i Lev(n)in - gość jest mega zawsze i wszędzie^^

      My na pseudo psychologii wkuwaliśmy same regułki, nic praktycznego, żadnych testów, zero. Nawet nie mogliśmy myśleć, mieliśmy tylko przepisywać do zeszytów z wyświetlanych folii i odtwarzać słowo w słowo z pamięci, bo jak się zmieniło chociażby spójnik to o zaliczeniu można było pomarzyć. :/

      Usuń
    2. widzę że każdy namiętnie ogląda stażystów i z niecierpliwością czeka na kolejny odcinek :D

      Usuń
    3. bo to nasza słowiańska brać jest :P oglądać trzeba :P wypisz wymaluj nasza rzeczywistość ;D

      Usuń
  5. "Praca pracą, a prywatne emocje prywatnymi emocjami. Takie jest moje zdanie - poprawcie mnie jeśli się mylę."

    No wiec ja podzielam zdanie

    OdpowiedzUsuń
  6. Oj kusi, kusi ;) Obrazek trafny, adekwatny ;)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. przez pewien czas był nawet moją pulpitową tapetą :P

      Usuń
  7. Pewna doświadczona Pani doktór z Praskiego udzieliła studentom na praktykach dobrej rady: nie angażować się w dramaty pacjentów. Życie czyimiś troskami jest bardzo męczące w dłuższej perspektywie. A to nie o to chodzi, żeby każdego dnia zmuszać się do wstawania z łóżka i pójścia do pracy. Być może Twoi znajomi z grupy wkrótce to zrozumieją, oby nie za późno.
    Ta sama Pani doktór ma też niezłą metodę: podczas badania rozmawia z pacjentami o ich dzieciach, wnukach, odwiedzinach, czymś miłym, zamiast o trudności, bezsilności i upływającym czasie.

    I tak jeszcze przypomniało mi się, że wśród znajomych z 4 roku, są 4 koleżanki, które szczebioczą słodkościami i współczuciami ilekroć nie mają do powiedzenia niczego z merytorycznego punktu widzenia. Wisieć nad inkubatorem i prawić o małych biednych sweetaśnościach? No way :P

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Ej, ja tam lubię wisieć nad inkubatorem. :P Z neobejbami można się momentami lepiej dogadać niż z ich rodzicami, których moja wytrzymałość średnio toleruje. ;>

      Usuń
  8. Przypomniała mi się jeszcze jedna studentka, którą kumpel spotkał na komisie. Co egzamin potrzebowała dwutygodniowego leczenia :/ Strasznie smutna historia, bo studia wyniszczają ją psychicznie. Dobrze, że są laby i na spec z patomorfy nie będzie mieć kontaktu z pacjentem. Ale do końca 2 lata, staż i lep. Fatalnie dla jej zdrowia.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Faktycznie przykra historia będąca przykładem wybitnie (nad)wrażliwej (i zbyt ambitnej?) jednostki.

      Studia są obciążające same w sobie niejako z definicji, lecz większość ludzi (w sumie zdecydowana większość) radzi sobie ze stresem z dość dobrym rezultatem. Wszystko zależy od własnego podejścia i wypracowanej metody rozrywki. ;)

      Usuń