Są takie dni, kiedy to poprawna polszczyzna nie jest w stanie oddać realnych uczuć i natężenia emocji jakie kłębią się gdzieś tam wewnątrz człowieka. Taki przeciętny dajmy na to student stara się, uczy, próbuje zrozumieć, logicznie podejść do tematu, wreszcie zdobywa upragnioną ocenę i jest zadowolony, dumny można by rzec – nie bójmy się użyć tego słowa. Loguje się następnie na fejsa w ramach relaksu, obczaja walla, przegląda zdjęcia i wiadomości, i inne różnorakie powiadomienia, aż tu nagle trafia na porażające info, że ktoś w bezczelny sposób odbiera mu jego wywalczony w pocie czoła stopień, i z łaską daje trzy. Bo takie ma widzimisię! Oo!
I dziś jest taki właśnie dzień. Dzień, który wydawać by się mogło był dniem pozytywnym. Do czasu pory obiadowej precyzując. Aktualnie mam nieodpartą ochotę komuś przyj*bać w pięknym stylu. Tak po prostu. Stanąć przed danym osobnikiem (czyt. pewnym prof. i pewną panią prof.), kulturalnie powiedzieć, że nie zmienia się reguł w trakcie gry i że to co robią jest poniżej wszelkiej krytyki, a następnie tupnąć nóżką (dodaje szczypty dramaturgii), użyć siły, i kopnąć ich w kostkę, bo osteoporozę z pewnością to oni mają, więc tak czy siak coś by im się złamało. Wrrr... Muszę się wyżyć. Zdecydowanie.
Idę pobiegać. Dużo, długo, intensywnie. Jestem lekko wq*rwiona. I bezsilna. I szlag mnie trafia.