when there's no freaking cardiac output!

poniedziałek, 12 listopada 2012

polująca mamusia

Rozmawiając z pacjentem trzeba być przygotowanym dosłownie na wszystko. Każdy jest indywidualnością samą w sobie, dlatego też zawsze należy mieć się na baczności. Z naciskiem na zawsze... Nawet gdy po raz n-ty wykonujemy ten sam schemat i chcąc nie chcąc popadamy w pewną rutynę, to na tysiac standardowych sytuacji trafi się nam jedna wprawiająca nas w osłupienie. 

***

Zostałam wysłana celem namierzenia świeżo upieczonej pacjentki, zebrania z nią wywiadu, skompletowania dokumentacji i uzyskania jej autorskiego podpisu na stosie papierów. Zlokalizowanie owej pani zajęło mi dobre parę minut, ponieważ nie dość, że na korytarzach pałętało się mnóstwo osób, to jeszcze na dodatek akurat moja "ofiara" musiała wpaść na pomysł by w spokoju poczekać aż natłok się zmniejszy i zeszła sobie piętro niżej.

Na pierwszy rzut oka nie sposób było nie zauważyć starannie poukładanych wokół niej tobołków zapełnionych zapewne różnorakimi bibelotami, przyborami toaletowymi czy też ciuchami na zmianę. Sama pani była w wieku 50+ z nienagannym makijażem, sprawiająca wrażenie pochodzenia z wyższych sfer. Rzadko spotyka się teraz aż tak zadbane kobiety. Wręczyła mi skierowanie od lekarza prowadzącego (uff, jest ktoś, kto pisze gorzej niż ja), opowiedziała mi swoją historię i przy okazji zasypała pytaniami w stylu co z mną teraz będzie, help me ajm dajing. Gdy przebrnęłyśmy przez wszystko i wydawało mi się, iż nasza rozmowa dotarła do momentu, w którym należy powiedzieć - dziękuję i zapraszam na salę, pielęgniarka za moment do pani zajrzy - przytrzymała mnie za rękę i konspiracyjnym szeptem spytała:

ona: a widziała pani gdzieś mojego syna?
ja: nie
ona: jak jest potrzebny to nigdy go nie ma!
ja: na pewno zaraz się znajdzie, przepraszam, ale muszę już iść
ona: momencik, pani doktor tu poczeka 

(w oka mgnieniu wyciągnęła telefon i po niego zadzwoniła; gość zjawił się szybciej niż się tego spodziewałam)

ona: przedstawiam pani mojego Michałka...
synek: mamoo...
ona: ...skończył prawo z wyróżnieniem, ma co prawda 35 lat, lecz wiek w dzisiejszych czasach nie gra roli, zgodzi się pani ze mną?
ja: (jeny, wtf?!) eee w pewnym sensie tak; miło było pana poznać, lecz sam pan rozumie - obowiązki wzywają; do widzenia państwu

(i już się obracałam na pięcie, i wykonywałam pierwszy krok by jak najszybciej oddalić się w nieznanym kierunku, gdy za plecami usłyszałam...)

ona: niech już pani ucieka jak pani tak bardzo musi, ale proszę pamiętać, że świetnie by pani do niego pasowała! wprost idealna byłaby z was para! on mnie tu będzie codziennie odwiedzał! co-dzien-nie! bo mój Michałek...
synek: mamo, na litość boską! znowu mi to robisz!  




czwartek, 8 listopada 2012

jak żyć?


Będąc małym dzieckiem miałam tysiąc pięćset sto dziewięćset pomysłów na przyszły zawód. Wszystko mi się podobało. Chciałam być baletnicą, bo właśnie od klasyki rozpoczęła się moja przygoda z tańcem. W wieku sześciu lat rodzice zaprowadzili mnie na pierwszą w życiu próbę i tak mi się to spodobało, że z małymi przerwami praktykuję to po dziś dzień. Byłam jednak nad wyraz rozsądną dziewczynką i wiedziałam, że z tej mąki raczej chleba nie będzie i że trzeba coś więcej osiągnąć niż tylko przewalać się po scenie. 

Tak więc tancerkę zastąpiła kariera w modelingu. Skończyła się ona zanim się tak na dobrą sprawę rozpoczęła. W zasadzie trafiło ją z chwilą brutalnego odkrycia, iż moje geny nie zrobią ze mnie wysokiego wieszaka pozbawionego mimiki twarzy. Jakoś zbytnio mnie to nie zraziło i wymyśliłam sobie, że będę mechanikiem samochodowym. Spędzałam wówczas mnóstwo czasu w garażu i na warsztacie z tatą pasjonatem, także nic dziwnego, że zapragnęłam iść w jego ślady. Tylko mama lekko kręciła nosem... 

Jednak i na nią przyszła pora, ponieważ po erze fascynacji motoryzacją nastała era nowojorskiej giełdy. Wszak makler nie jest dostępny dla przeciętnego Kowalskiego, a poza tym wymaga kombinatorstwa i dodatkowo w zestawie dołączona jest adrenalina w różnych dawkach. A adrenalinkę lubimy bardzo. Na ówczesną porę wydawało się to wystarczająco satysfakcjonujące.

Gdzieś w gimbazie zrodził mi się pomysł zdobycia uprawnień tłumacza. Fucha świetna, predyspozycje miałam, umiejętności również, nauka nie stanowiła problemu, czemu by nie pójść w tym kierunku? Pech chciał, że zmieniły się przepisy oraz zasady przeprowadzania egzaminów, nie wystarczało już swobodnie mówić i myśleć w obcym języku. Musiałabym wybrać filologię stosowaną by móc się ubiegać o stosowne papiery, a na nią pójść nie chciałam i całość spaliła na panewce. Stanęłam w martwym punkcie i tak sobie stałam dobrych parę miesięcy. 

Pewnego poranka obudziłam się z iście irracjonalnym pomysłem. Ni to z gruszki, ni z pietruszki zupełnie mi odbiło i niespodziewanie zamarzyła mi się medycyna. Nie byłam w stanie racjonalnie wytłumaczyć swojego wyboru. Chciałam, bo tak i nie było mowy o jakiejkolwiek dyskusji. Uparłam się jak bury osioł i nie chciałam słuchać, że porywam się z motyką na księżyc. Bo nie miałam pleców, rodzinnych tradycji, lekarskich znajomych, bo nie wiedziałam z czym to się wiąże, jak to wygląda od środka, że nie jest tak bajkowo jak w ostrym dyżurze, bla bla bla. Robiło mi się nawet mdło (choć nigdy nie zemdlałam!) na widok pobierania krwi, ale to tylko taki mały nic nieznaczący szczegół... Lecz się zawzięłam, gdyż jak to? Ja nie dam rady? Ach te wygórowane ambicje. ;> Jak doskonale widać na załączonym obrazku właśnie udowadniam sobie i innym, że jak się chce to można wszystko. Ale... 

Ale znowu niedługo będę musiała wybrać. I w tym momencie kompletnie nie wiem która droga jest dla mnie najodpowiedniejsza. Jacy szczęśliwi są ludzie, którzy od początku do końca konsekwentnie trzymają się swojego wyboru. W momencie rozpoczynania studiów też zaliczałam się do tej grupy. Dumnie deklarowałam, iż bejby to mój docelowy target. Z biegiem czasu traciłam na pewności. A aktualnie wiem tylko, że nie chciałabym parać się dorosłymi ludźmi w POZtach (z całym szacunkiem dla rodzinnych i internistów). Gdybym nie trafiła na pasjonatów w nie-pediatrycznych dziedzinach, to z dużym prawdopodobieństwem teraz nie miałabym takiego dylematu. Jakimś cudownym zbiegiem okoliczności dane mi było poznać wielu naprawdę wspaniałych doktorów, którzy odkryli przede mną zupełnie nieznane dotychczas rejony medycznego świata, wzbudzając przy tym niemałą ciekawość i w pewnym sensie burząc mój perfekcyjnie poukładany zawodowy plan. Ilekroć teraz ktoś zadaje mi pytanie o planowaną speckę to wzruszam ramionami. Choć przyznaję z ręką na sercu, że czasami mam przeogromną ochotę zabić owego delikwenta wzrokiem.  Przecież w każdym z nas drzemie instynkt mordercy. :P 

Heh, przez swoje durnowate niezdecydowanie i mętlik w głowie mam niezłą rozkminę na kolejne dwa lata. I jak tu żyć w świętym spokoju? ;)




poniedziałek, 5 listopada 2012

everything changes...

Czasami jest tak, że kogoś długo nie widzimy i zupełnie nie odczuwamy jego braku. 

Znów innym razem kogoś nam brakuje i niby na co dzień funkcjonujemy tak jak zawsze, niby jest normalnie, lecz jednak odczuwamy swoistą pustkę. Bo byliśmy przyzwyczajeni do danego standardu, do jakiejś tam rutyny, a teraz ów standard rozpłynął się w powietrzu i przestał istnieć. Wtedy reorganizujemy sobie codzienność. Trochę to trwa, bo jest to proces ciągły. Po drodze zaliczamy drobne wpadki, uczymy się na błędach, wyciągamy wnioski, gromadzimy doświadczenia, lecz dzielnie maszerujemy do przodu, ponieważ naturalną koleją rzeczy jest chęć pozbierania się do kupy i ogarnięcia samego siebie. Potem nadchodzi charakterystyczny moment rozgraniczenia przeszłości od tego, co jest tu i teraz. Za pomocą wirtualnego markera malujemy za sobą grubą krechę i przestajemy oglądać się w tył. Było - minęło, coś się skończyło, ale coś nowego właśnie się rozpoczyna. Pojawia się nadzieja i delikatnie migoczący uśmiech na twarzy. Pogodnie spoglądamy w przyszłość.


Są też i takie sytuacje, iż ktoś stopniowo znika z naszego życia dając nam czas do oswojenia się z tym faktem by zupełnie niespodziewanie pojawić się w innych okolicznościach, w nieznanej nam dotychczas roli, i tak już pozostać. Jesteśmy zdziwieni, gdzieś tam w głębi siebie się cieszymy, gdyż odzyskaliśmy utracony kontakt i koniec końców dostosowujemy się do bieżących warunków. Wszystko wokół nas jest plastyczne i chcąc nie chcąc wszystko się zmienia. Zmieniamy się również i my. Dorastamy, dojrzewamy, modyfikacji ulega nasz punkt postrzegania świata. Nikt z nas nie chce się cofać, każdy pragnie się rozwijać, zaliczać kolejne levele życiowej gry. Teraźniejszość już nie wróci. Możemy zachowywać się asekuracyjnie, do wszystkiego podchodzić z dużym dystansem, po chłodnej analizie, lecz możemy również ryzykować i starać się ugrać więcej. Chyba kluczem do sukcesu jest uświadomienie sobie tego zjawiska. W sumie każdy z nas to wie, przynajmniej w teorii rozumie, ale czasami mam wrażenie, iż z akceptacją jest już ciut gorzej. Na coś się godzimy, którąś wersję wybieramy i takie też życie prowadzimy. Decyzja należy do nas - z jednej strony spokój oraz niemalże całkowita przewidywalność, a z drugiej emocjonalny roller coaster.




niedziela, 28 października 2012

ups! coś nam wypadło...

Wyobraźmy sobie, czysto hipotetycznie oczywiście, że pracujemy w szeroko pojętym transporcie medycznym. Mamy na sobie czerwone wdzianko z odblaskami, błyszczący ambulansik czeka na nas zaparkowany przed szpitalem, a naszym zadaniem jest odstawienie starszego pana do domu. Wyobraziliście sobie to już? Tak? No to lecimy dalej. Pacjent został bezpiecznie zapakowany do pojazdu, kierowca odpalił silnik, wszystkie dokumenty mamy spakowane i ruszamy w drogę. Jedziemy sobie spokojnie, bez włączonej dyskoteki na dachu, prowadzimy ze współtowarzyszem podróży lekką pogawędkę po czym docieramy pod wskazany przez dyspozytora adres. Otwieramy drzwi karetki, wyciągamy pacjenta przypiętego pasami na krzesełku, namierzamy właściwą klatkę schodową by w efekcie nacisnąć przycisk domofonu. Odbiera kobieta, prawdopodobnie żona wiezionego przez nas pana, my się przestawiamy i zostajemy wpuszczeni do środka. Wszystko dotychczas przebiega standardowo. Do czasu... I tu następuje kulminacyjny moment wyobrażanej sobie przez nas sytuacji. Krzesełko z pacjentem się przechyla i niespodziewanie uderza o ziemię. Łuuup! W konsekwencji starszy pan ma rozbitą głowę, a my problem do rozwiązania. Co byście drodzy Czytelnicy zrobili?


a) fachowo zaopatrzyli gościa i zgodnie z medycznymi przesłankami profilaktycznie zabrali go na sor celem sprawdzenia czy nic mu się przez przypadek nie stało, wszak przezorny zawsze ubezpieczony i trzeba dmuchać na zimne;

b) prawie fachowo zaopatrzyli gościa i z krwawiącą raną zostawili w domu zgodnie z zasadą, iż każdy krwotok kiedyś ustanie;

c) rozglądnęli się na prawo i lewo, upewniwszy się, że nikt was nie widział w tej dalece niekomfortowej sytuacji, przyłożyli gazik do rany, i jak gdyby nigdy nic kontynuowali wnoszenie dziadzia po schodach, a żonie na odczepnego rzucili tekstem, że pan sam sobie zrobił kuku, i nic tu po was, i do widzenia pani;

No bo kto niby udowodni wam winę? Ewentualnych świadków brak, zeznania macie perfekcyjnie uzgodnione, pacjent sam się na was nie poskarży. Zero podejrzeń, zero strachu. Jednak upierdliwa żona zawiadamia prokuraturę, ponieważ twierdzi, że dziadziuś sam sobie krzywdy by nie zrobił i szuka winnych.  I drąży temat z uporem maniaka. Składacie wyjaśnienia i myślicie, że już wszystko za wami, i nic wam nie zrobią, bo dowodów nie ma, gdy ni stąd, ni zowąd oskarżyciel bezczelnie wymachuje wam przed oczami nagraniem z monitoringu umieszczonego na klatce schodowej. I szyderczo się śmieje, gdyż całkowicie zniweczył waszą linię obrony. Momentalnie jesteście w czarnej dziurze by nie powiedzieć dosadniej. Rach ciach zostajecie zawieszeni w pracy by na koniec utracić ją całkowicie. 

Smutne? Niemożliwe? Takie sytuacje się nie zdarzają? Bzdura. Niestety złe rzeczy dzieją się od czasu do czasu wśród nas. Odsyłam tu. Jak zwykle paskudny tevałen nagłośnił i rozdmuchał sprawę, i zagrał kierowcom medycznym na nosie. Szkoda tylko, że przez nieostrożność innych cierpi pacjent i ogólna społeczna opinia dotycząca panów w czerwonym kubraczku.




sobota, 20 października 2012

done with dead ppl

Sądówka nie jest dla wszystkich. Ludzie z nią związani nie są normalni w szeroko pojętym tego słowa znaczeniu. Nie mogą być. I nie chodzi mi tu bynajmniej o czarny humor, branżowe dowcipy, określenia i inne tego typu rzeczy. Raczej o sposób zachowania, o postrzeganie rzeczywistości, o pewne wyzucie z emocji, o mimikę twarzy, a w zasadzie o jej brak, o sposób radzenia sobie ze stresem.

No bo co można powiedzieć po powrocie do domu komuś kto nie przeżył tego co my? Na pytanie jak było na uczelni, które zadał mi mój niemedyczny bf nie potrafiłam odpowiedzieć. Słowa nie były w stanie oddać tego co czułam, a tekst w stylu -

wiesz, całkiem spoko, gdy otwieraliśmy czaszkę to przypomniało mi się, że podobnie brzmi otwieranie ostrygi, takie chruuup, czaisz nie? a jak wyciągaliśmy mózg to słychać było jakby ktoś orzechy włoskie obierał, a u mnie na ogrodzie tyle orzechów pospadało w tym roku! gdy dotarliśmy do płucek to miałam wrażenie, że stoję za ladą stoiska z kurczakami no i w efekcie strasznie się głodna zrobiłam 

- nie brzmi najlepiej. Albo w jaki sposób opowiedzieć o gwałtach i ich okrucieństwie? Gdy widzi się rezultat w postaci ciała, ma się naświetlony scenariusz akcji i dowody rzeczowe. Liczne zadrapania, otarcia, siniaki, ślady zaciśniętych na szyi dłoni sprawcy... Kiedy z pewnością można powiedzieć, że ofiara walczyła i starała się bronić. Niby jak mam to skomentować? 

Nooo wiesz, musiała go znać, bo znaleźli ją u niej w mieszkaniu. Może poznała go niedawno, zaprosiła do siebie i zwyczajnie miała pecha? No bo skoro go zaprosiła to chyba liczyła się z faktem, że on będzie chciał ją przelecieć, nie? A że ona nie chciała to się na nią rzucił. Proste jak konstrukcja cepa. Taki life. 

Tego co tam zobaczyłam zapewne nie zapomnę na dość długi czas. Zupełnie inaczej wyobrażałam sobie niektóre aspekty sekcji, a nawet sam jej sposób przeprowadzenia. Ma się to nijak do zajęć w anatomicznym prosektorium bądź też do ćwiczeń na patomorfie. Zakładasz fartuch i wchodzisz do oświetlonej białym światłem sali pełnej nieboszczyków. Masz nieodparte przeświadczenie, że znalazłeś się w innej rzeczywistości, która dla zwykłych ludzi jest nieosiągalna. Nie jest mrocznie - czego można by się spodziewać, atmosfera wbrew pozorom sztywna nie jest i nawet unoszący się w powietrzu zapach nie przeszkadza tak bardzo jak straszą starsi koledzy (im bliżej stołu tym paradoksalnie mniej śmierdzi!). Tam po prostu panują inne reguły gry, co początkowo ciężko jest ogarnąć.

W pierwszy dzień staliśmy jak osłupiali. Nie mieściło nam się w głowach, że mózg chowa się do brzucha, że czachę wypełnia się gazą albo innym materiałem, że skalp tak plastycznie po odpreparowaniu daje się naciągać, że wszystko po kolei jak leci ciacha się na kawałeczki by na koniec ładnie pozszywać skórę na okrętkę. No bo niby kto miał nas o tym uprzedzić? W drugi dzień wiedzieliśmy czego się spodziewać, w trzeci z zainteresowaniem zaglądaliśmy technikom i lekarzowi przez ramię, a już pod koniec tygodnia przestaliśmy się bać i czynnie uczestniczyliśmy w sekcji. Jak widać do wszystkiego można przywyknąć. Kwestia czasu.

Prokuratorzy, z którymi udało mi się zamienić parę słów, wyglądali jak z journala, co strasznie kontrastowało mi z widokiem rozprutych i pokiereszowanych zwłok. Totalnie nie ta bajka. Ponoć większość zabójstw zdarza się w najbliższym otoczeniu, ofiara zna swojego oprawcę, często jest to własna rodzina - ojciec katujący dzieci, córka napadająca na matkę... Heh, z tego by wynikało, że z rodziną faktycznie najlepiej wychodzi się na zdjęciu. ;] Mnóstwo jest też ofiar wypadków komunikacyjnych. Idziesz, idziesz, idziesz i nagle łup - już cię nie ma. 

Najbardziej siedzi mi w głowie przypadek młodego chłopaka. Na pierwszy rzut oka myślałam, że zmarł z przyczyn sercowych czy coś w tym stylu. Praktycznie zero obrażeń. Poza jednym. Miał pękniętą czaszkę, co odebrało mu jakiekolwiek szanse przeżycia. Dosłownie mózg mu wypływał na zewnątrz. Został potrącony przez samochód i w tym momencie wszystko dla niego się skończyło. W ręce wpadło mi jego zdjęcie obecne w aktach sprawy - wyglądał na szczęśliwego, zadziornego i lekko zbuntowanego faceta. Heh, nikt z nas nie zna dnia ani godziny.

Lecz żeby nie było tak strasznie to blok mamy zaliczony, oświadczono nam, że miejsce specjalizacyjne zawsze się znajdzie i jeśli mielibyśmy już dość żywych pacjentów to możemy śmiało do nich uderzać, i przyjmą nas z otwartymi rękami! Na sądówce będziemy mieć ciszę oraz święty spokój, dobre pieniądze, bo o znajomościach z prawnikami, prokuratorami, policją i gangsterami nie wspomnę. 


środa, 10 października 2012

gra w strzelankę

Urologia to taka dość specyficzna dziedzina. Nie wszyscy ją lubią, chirurdzy ogólni średnio tolerują, pacjenci omijają szerokim łukiem, bo to są wstydliwe rzeczy, a o takich nikomu się nie mówi. Bo to że ojciec/matka ewentualnie dziadek/babka miał/miała kłopoty z pęcherzem, zapaleniem cewki, kamicą nerkową czy tam ogólnie pojętym układem moczowo - płciowym to normalka i tak ma być. Po co w ogóle komuś zawracać tym głowę. 

Mnie jednak do gustu urologia przypadła. Całkiem fajna jak na zabiegówkę, a harówka na bloku wydaje się być ciut mniejsza niż na czysto chirurgicznym oddziale. I być może nawet bym ją zaczęła rozważać jako przyszłą drogę życiową gdyby nie fakt, iż jeszcze nigdy nie spotkałam kobiety urologa to raz. A dwa - zakładając, iż chorego faceta już faktycznie mocno przyprze do muru i pójdzie do doktora to raczej nie wybierze baby, bo nie będzie się jej przecież zwierzał ze swoich eee prostatowych i jakże męskich problemów. C'nie? No, więc wielkiej kariery bym nie zrobiła :P A szkoda ^^

***

Akcja dzieje się w gabinecie zabiegowym. Na sali leży starszy wiekiem pan pacjent. Warto dodać, że leży na takim męskim fotelu ginekologicznym, rozebrany i znieczulony od pasa w dół, anestezjolog poprzypinał mu różne kabelki, przez podłączone do niego rurki lecą sobie jakieś tam płyny. Na sali obecny jest już doktor wykonujący zabieg, doktor go nadzorujący, pielęgniarka, instrumentariuszka i jeszcze do kompletu przyplątał się świeżo upieczony stażysta. Wszystko gotowe. Można zaczynać. 

Wtedy wchodzimy my - studenci. Sztuk dziesięć. Ustawiamy się pod ścianą by nikomu nie przeszkadzać i intensywnie wpatrujemy się w pana pacjenta. Dziesięć par wygłodniałych wrażeń oczu. Nie potrafię sobie wyobrazić jak on się wtedy poczuł, lecz monitory mówiły same za siebie. Wskaźniki podskoczyły, cyferki poszły w górę, co by tu dużo gadać - zdenerwował się chłopina i tyle. Pewne jest, iż powszechnie rozumianego komfortu to on nie miał. 

Tak czy siak, zabieg miał polegać na rozkruszaniu kamienia zlokalizowanego w pęcherzu. Doktor powpychał przez cewkę moczową do środka dziwne prowadniki po czym włożył takie sprytne coś, co kształtem przypominało pręt zakończony wysuwającym się ostrzem. Wycelował w kamień i oniemieliśmy z zachwytu. Nawet wyrwało nam się takie zbiorowe łaaał! Narzędzie imitowało dźwięk wiertarki (robiło głośne rrrrrrrrr), a na monitorze dawało to obraz strzelania z karabinu! Zupełnie jakbyśmy obserwowali grę na kompie ;)

dr: widzicie państwo, tak się bawią duzi chłopcy! pif-paf i po kamyczku! xD

poniedziałek, 8 października 2012

papierowy book

W życiu każdego studenta przychodzi taki czas, iż musi (a przynajmniej powinien) zainwestować w jakąś książkę. Żadne tam zbindowane xero, popodkreślany i zalany kawą egzemplarz z second handu, cudem zdobyty rodzynek figurujący na wyposażeniu biblioteki czy też pdf ściągnięty z sieci. Tylko taki najprawdziwszy, namacalny, pachnący jeszcze farbą drukarską podręcznik. 

Tak też stało się i w moim przypadku. Nadszedł właśnie ów czas. Grzecznie czekałam aż wypuszczą na rynek nowe wydanie gineksów. Czekałam, czekałam i czekałam przez całe wakacje. A bo niby ma ono obowiązywać nas na egzaminie, do lepu się potem przyda, więc nie był to chwilowy kaprys, lecz realna potrzeba, która miała mi trochę posłużyć. I się w końcu doczekałam...

Przeglądałam sobie wieczorkiem sieć i trafiłam na informację, że takowa publikacja jest już dostępna. Weszłam na stronę wydawnictwa i o mało nie zakrztusiłam się herbatą. Migiem looknęłam na allegro w nadziei na jakąkolwiek poprawę sytuacji, ale i tu czekał mnie niefajny widok. Cena sprawiła, iż serce mnie autentycznie zabolało. Jak to dobrze, że nie wiążę z tą dziedziną przyszłości, bo inaczej prędzej czy później musiałabym lekką ręką pożegnać się z prawie ośmioma stówkami! (Ile by za to było studenckiego jedzonka - głowa mała!) 

Heh, tak oto tym sposobem dziś po zajęciach podreptałam do księgarni i nabyłam nowy, owinięty w folię , pachnący podręcznik. Wydanie sprzed dwóch lat. Tańsze niemal pięciokrotnie. W dobie światowego gospodarczego kryzysu czuję się teraz jak ekonomista pierwszej klasy. Wszak oszczędzanie jest aktualnie takie modne i w ogóle ;D

sobota, 6 października 2012

baba w wozie...

Niedzielne przedpołudnie. Samochód zapakowany po brzegi, rodzinka usadowiła się w środku, światła włączone, można jechać. Kierunek - MMSŁP*. Ruch na drodzie jest dość spory, słoneczko przygrzewa, leniwie poruszamy się do przodu. 

Jadę, jadę, jadę - paczam - zmiana organizacji ruchu. Ok, podłączyli mini odcinek autostrady, moja droga z głównej stała się nagle podporządkowaną, znak stop, niby spoko. Wszystko pięknie ładnie, ale jakimś niewyjaśnionym do tej pory sposobem o mały włos nie wpakowałam nas na niezidentyfikowaną pseudopolną ścieżkę zgrabnie omijając przy tym rów (skąd on się tam w ogóle wziął?). Magia normalnie. o.O Tato, który siedział na miejscu pasażera prawą rękę trzymał na zapiętym pasie, lewą zaś nerwowo na hamulcu ręcznym (dla mojego bezpieczeństwa w razie ewentualnych wątpliwości - gdybym sama chciała go użyć on zrobi to przecież lepiej i szybciej ;). Trochę potrwało zanim się przekonał, iż wcale, a wcale nie chce ich pozabijać. Przynajmniej nie tego konkretnego dnia. 

Nic to, nie zrażamy się, jedziemy dalej. Za jakąś dłuższą chwilę, gdy emocje już opadły i wydawało się, że będzie spokojnie, i błogo usłyszeliśmy przeraźliwy dźwięk klaksonu. Aż podskoczyłam z wrażenia, co rzadko mi się zdarza za kółkiem. Lookam w lusterko, a tam tir mruga mi światłami jakby był na dyskotece i pipczy, i dodatkowo wygraża (!) mi ręką przez okno. Czemu? Bo ośmieliłam się zwolnić i nie pchać chamsko na trzeciego tylko spokojnie poczekać by wyminąć rowerzystę (który nomen omen jechał lekkim wężykiem, uśmiechnięty oraz zadowolony z życia zajmując niemalże cały pas). Jeeenyyy, jacy ci kierowcy są mega niecierpliwi! Suma sumarum tirowy gość i tak mnie potem nie wyprzedził, więc nie wiem po co odstawił cały ten popisowy cyrk. Dobrze, że nie miałam CB, bo bym się pewnie nasłuchała co nieco na swój temat. Pfff, faceci... 

Do celu dotarliśmy o czasie, już bez żadnych dodatkowych atrakcji, aczkolwiek tuż przed wjazdem do miasta przez jezdnię przebiegł nam czarny kot. Na szczęście on pecha nie przynosi, wbrew powszechnym opiniom, i tego się trzymajmy ;) Ja nie twierdzę, iż powiedzenie kobieta za kierownicą wzięło się z niczego i jest totalnie wyssane z palca. Wszyscy przecież wiemy jak jest i nikomu nie trzeba tego jakoś specjalnie tłumaczyć. Ot - cała filozofia. Ale niektórzy mężczyźni mogliby sobie wziąć na wstrzymanie, doprawdy. Bo to strasznie irytujące jest, kiedy na każdym kroku musimy wam udowadniać, iż jakoś dajemy radę. Powoli byle do przodu. ;)

A na uczelni miałam całe dwa dni zajęć w tym tygodniu. Następny zapowiada się jeszcze przyjemniej i krócej. I nawet przez moment zaczęły mnie dręczyć wyrzuty sumienia, ale szybko sobie poszły, i jestem im za do wdzięczna. Na wkuwanie jeszcze przyjdzie przecież czas. ^^


*Miejsce Mojego Studenckiego Łez Padołu