Dyżur w nocniku. Niby taki sam jak każdy inny, a jednak czuć, że coś wisi w powietrzu. Sraczki, rzygaczki, katarki, gardełka, kolki wszelkiej maści oraz najliczniejsza grupa reprezentantów schorzenia pt.: z kościoła żem wrocoł to przyszłem sie przebadać.
Pamiętajcie dzieci drogie, żeby nigdy, ale to przenigdy nie wpadać w rutynę! Nawet najbardziej pospolity bomiś może się okazać jednym wielkim potencjalnym bagnem, z którego można się nie wygrzebać jak się przeoczy ważną rzecz. Intuicja w tym zawodzie jest mega ważna, usytuowałabym ją nawet na drugim miejscu tuż po posiadanej wiedzy.
Scenka pierwsza: wchodzi pacjent do gabinetu. Chód swobodny, bólu nie widać, kontakt logiczny zachowany, strój kościelny przywdziany. Pytam się czym sobie zasłużyłam na jego wizytę w dzień święty. Jegomość mówi, że ciut słaby jest i wstąpił, bo po drodze było. Zbieram wywiad, pan twierdzi i bije się w piersi, że na nic chory nie jest i nigdy się jeszcze tak nie czuł. Przykładam słuchawkę do serca - jakaś taka dziwna niemiarowość. Robię EKG - zawał ściany dolnej w pierwszej fazie. Cyk - 112. Cyk - dojście dożylne. Cyk - leki i tlen. Cyk - podróż na kardiologię inwazyjną. Jak się potem dowiedziałam pacjent żyje i ma się całkiem dobrze.
Scenka druga: jem obiad w piątkowy dzień (legalna przerwa 15 min ogłoszona w poczekalni w celu konsumpcji poświątecznych pierogów z grzybami). Pielęgniarki robią wstępny przychodniany triage na korytarzu, żeby ustalić jako taką kolejkę, gdyż ludzi jak mrówek się uzbierało. Większość nie chciała przychodzić we wigilie, bo to święto pani doktor jest! Natomiast 25ty grudnia to już dzień jak co dzień... No cóż. Nagle wpada piguła i mówi, że mają dziwne EKG i żebym lepiej odłożyła widelec na talerz, i przybiegła do zabiegówki. No to lecę i widzę: leży sobie mężczyzna lat 54 z ręką pod głową (zupełnie jakby był na wczasach) i stojącą nad nim drugą pielęgniarkę, która pilnuje by klient nie wstawał z kozetki. W EKG poodwracane załamki, lustrzane odbicia i najpiękniejsza fala Pardeego jaką w życiu widziałam. Postępowanie jak wyżej. A z czym przyszedł ów pan? Z bólem brzucha, bo ponoć kapusty żem się najadł wczoraj jak głupi. EKG zrobiła pani pielęgniarka, bo coś ją tknęło. Na odchodne, gdy chory był zabierany przez pogotowiarzy, zaleciłam mu by już nigdy w życiu kapusty we wigilie nie jadł! Chyba uwierzył :D
Scenka trzecia, która mnie rozłożyła na łopatki. Wezwanie do stwierdzenia zgonu i wypisania papierów. Pacjent w podeszłym wieku z rozsianym procesem nowotworowym, śmierć przewidywalna i przez rodzinę teoretycznie spodziewana. Wchodzę do pokoju, w którym leży ciało. W pomieszczeniu zimno. Od zgonu do mojego przyjazdu minęło jakieś 6h. Odkrywam ciało i badam dokładnie, bo się naoglądałam w tv jak to zmarli ludzie cudownie wracają do żywych w zakładach pogrzebowych i wolałabym żeby media nie łączyły mojego nazwiska z takimi rewelacjami. Normalnie po takim upływie czasu zwłoki są chłodne albo bardzo zimne. Te natomiast były lekko ciepłe - w temperaturze pokojowej rzec można. Źrenice sztywne, plamy opadowe obecne, stężenie pośmiertne wyczuwalne, a ciało ciepławe. Dziwne... Więc się dwoję i troję w mózgu mym czemu zwłoki się nie wychłodziły i nagle dociera do mnie oczywista oczywistość. Pytam:
ja: czemu państwo nakryliście pacjenta prześcieradłem i puchową kołdrą?!
córka: żeby mu zimno nie było...
córka: żeby mu zimno nie było...
ba dum tsss... kurtyna!
W internie zawsze coś zaskoczy ;)
OdpowiedzUsuńOj taaak, yhm... :)
Usuńoooo fantastycznie, że znowu piszesz :) A opowieści dziwnej treści z dyżurów będę czytać bardzo chętnie, bo sama się wielkimi krokami zbliżam do końca studiów :)
OdpowiedzUsuńOstatni rok studiów to była jedna niekończąca się impreza <3 szalej ile tylko możesz!
Usuń