Zaczyna się jak zawsze niewinnie. A to odmówi się sobie słodyczy, bo advent, bo wielki post, bo nadchodzi wesele siostry i trzeba dobrze wyglądać. Początkowo idzie trudno, opornie wręcz. Zaliczamy upadki, podnosimy się, walczymy dalej. Z bólem serca nie kupuje się pysznych czekoladowych ciastek, omija się szerokim łukiem sklepowe alejki z ptasim mleczkiem i końcówką silnej woli kieruje się swoją uwagę w stronę błonnikowych produktów smakujących niekiedy jak styropian. Ale każdy kolejny mały sukces podnosi naszą wiarę w siebie motywując do dalszego działania.
Potem dodajemy wysiłek fizyczny. Najpierw wysiadamy przystanek wcześniej, a po zajęciach żwawo maszerujemy do domu. Po jakimś czasie już całkowicie rezygnujemy z miejskiej komunikacji, gdyż nasza kondycja wskoczyła na wyższy level i możemy sobie na to pozwolić. Jesteśmy z siebie dumni. Jeżeli mamy czas wybieramy się na fitness/siłownię/bieżnię/zumbę/cokolwiek byleby mieć intensywniejszy ruch.
Kolejnym etapem jest przewartościowanie swojej kuchni. Na salony wchodzą teraz wszelakiej maści sałatki, pieczywo typu wasa, brązowy ryż, gotowane na parze mięso, łosoś, musli, jogurt 0%, zielona herbatka, owocowe przekąski, oliwa z oliwek i tym podobne cuda. Niby nadal wszystko jest ok, jesteśmy eko, promujemy zdrowy styl życia, znajomi się nami zachwycają, wymieniliśmy garderobę na rozmiar mniejszą, słyszymy same ochy i achy w stosunku do naszego wyglądu, jednym słowem jest czad... Lecz gdzieś po drodze zaczynamy się w tym wszystkim zatracać powoli tracąc kontrolę nad sytuacją.
Teraz już nie tylko nie jemy słodyczy i nie tykamy przetworzonej żywności, ograniczamy także po kolei wszystko jak leci aż dochodzimy do absurdalnie małych porcji. Coraz bardziej nerwowo liczymy kalorie, obserwujemy swoją wagę, pięć razy w tygodniu wylewamy siódme poty na aerobiku, gapimy się w lustro z nadzieją, że może dziś stanie się cud i dostrzeżemy, że jesteśmy choć ciut piękniejsze, szczuplejsze, chudsze, patykowate... że jesteśmy perfekcyjne.
Aż w końcu nasze życie zaczyna się kręcić wyłącznie wokół jedzenia. I to nie jest tak, że nie jesteśmy głodne albo nie mamy ochoty na małą słodką grzeszną przyjemność. Bo mamy. Non stop. Ale z dziką satysfakcją potrafimy sobie tego odmówić. Jesteśmy w stanie zrobić wszystko by nie utracić poczucia złudnej kontroli nad swoim życiem. I to daje nam siłę. Niewyobrażalną wręcz siłę. Jakie słowo najlepiej nas w tej chwili obrazuje? Obsesja. Chociaż jednak nie. Jest jeszcze jedno trafniejsze. Choroba. Ponieważ anoreksja jest śmiertelnie niebezpieczną przypadłością.
Heh... to strasznie dołujące oraz przykre, kiedy obserwuje się najbliższą osobę jak zalicza etap za etapem i pogrąża się z każdym następnym coraz bardziej, i bardziej. Jak idzie na dno. Jak niknie w oczach. Jak staje się obojętna na nasze prośby, apele, konfrontacje... I nic nie możemy na to poradzić. Bezsilność nas pożera od środka. Możemy tylko być. Aż być. I liczyć na pomoc specjalisty, gdyż w nim jedyna nadzieja, ostatnia w sumie...